Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy, czyli najlepszy prezent pod choinkę. Spoilerowe refleksje.

Wchodząc na salę kinową byłam podekscytowana. I pełna obaw. Wyszłam z uśmiechem na twarzy i z głową pełną statków kosmicznych, gwiazd i obcych planet. Uniwersum Gwiezdnych Wojen po raz kolejny mnie oczarowało.

Przebudzenie Mocy to niewątpliwie najbardziej reklamowany film roku. Reżyser, J.J Abrams na swoich barkach dźwigał niebywały ciężar – ogrom oczekiwań wiernych fanów i legendę starej trylogii. Nie zazdroszczę pracy pod taką presją. Na szczęście, i twórcy i miłośnicy sagi mogą odetchnąć z ulgą. Udało się.
Mówiąc krótko: Przebudzenie Mocy jest wspaniałe i jest godną kontynuacją największego fenomenu pop-kinematografii. Mówię to z całą odpowiedzialnością i mając na świeżo klasyczne części (Powrót Jedi obejrzałam po raz kolejny na dzień przed pójściem do kina).

Oczywiście, nie jestem osamotniona w tej opinii, dzieło Abramsa zbiera bardzo dobre recenzje i szybko wspina się na szczyt najbardziej kasowych filmów wszechczasów.
Co jednak sprawia, że Przebudzenie Mocy tak dobrze się ogląda? Jakie są fundamenty jego sukcesu? Myślę, że grzechem byłoby nie poświęcić na odpowiedź tej poświątecznej notki, bo w końcu co to za blog o popkulturze bez Gwiezdnych Wojen?
Fabuła.
Oczywiście o tym, że Lucas opierał się na campbellowskiej teorii monomitu, wiedzą wszyscy choć trochę siedzący w temacie. I właśnie klasyczna fabuła, oparta na podróży bohatera sprawia, że mimo upływu lat i postępów w technice kręcenia filmów, Gwiezdne Wojny się nie starzeją. Opowieść o młodym herosie, który opuszcza bezpieczne miejsce zamieszkania i wyrusza w nieznane, by poznać swoje przeznaczenie, pokonać przeciwności, a potem stanąć oko w oko z wrogiem i wreszcie zakończyć podróż wyciągając z niej naukę i wnieść do społeczeństwa korzystne zmiany. To przepis na każdy znany mit. I przy okazji – recepta na kultowy film.
Twórcy Przebudzenia Mocy mieli dwa wyjścia: pójść w zupełnie innym, postmodernistycznym kierunku lub zbudować nową historię na tych samych, klasycznych fundamentach. Wybrali tę drugą drogę. I bardzo dobrze. W przeciwnym razie film straciłby ten niepowtarzalny urok, prostotę, która uczyniła historię o Luke’u tak uniwersalną i ponadczasową. Rezygnując z takiej konstrukcji fabuły, z doskonale znanych motywów, Abrams zrobiłby po prostu kolejną space operę w stylu Strażników Galaktyki. Tak się nie stało. Wydaje mi się, że fan Star Wars z łatwością wyłapie paralele w historii Luke’a i głównej protagonistki Przebudzenia Mocy – Rey, dostrzeże podobne do tych klasycznych postacie i w pomysłowy sposób przekręcone, ale jednak te same motywy (mówię tu na przykład o członkach rodziny po ciemnej stronie Mocy. W starych GW mieliśmy złego rodzica, w PM mamy syna).
Klimat.
Klimat to właśnie coś, co zawiodło w pierwszych trzech epizodach GW z lat ’00. Mimo, że działy się w tym samym uniwersum, opowiadały historię znanych nam postaci, nie miały za grosz atmosfery klasycznych części. Kulejące i dalekie od doskonałości efekty CGI dopełniły dzieła. Wszystko było sztuczne, odległe i jakieś niedostępne. Właśnie o klimat Przebudzenia Mocymartwiłam się najbardziej. W dzisiejszych czasach i dysponując odpowiednim budżetem nie sztuka stworzyć olśniewające wizualnie dzieło o kosmosie i gwiezdnych podróżach. Mamy tego w kinach dostatek. Abrams mógł nakręcić przygodę, która klimatem byłaby podobna do wspomnianych już (świetnych skądinąd)  marvelowskich Strażników Galaktyki. Ale tego nie zrobił. Wizualnie Przebudzenie… jest doskonale wyważone. Widać, że zabrano się do roboty tak, jak niegdyś robił to Lucas. A efekty specjalne tylko pomagały, nie zaś psuły widoki. Być może prequele po prostu trafiły na kiepski moment rozwoju efektów komputerowych, które mocno się przez te 10 lat zestarzały. Pod tym względem PW jest bardziej podobne do klasycznych części. Owszem, jest efektowne. Ale bardzo naturalne. Nie mam pojęcia, jak Abramsowi się to udało, ale zdołał w filmie zawrzeć klimat starych GW. Po prostu wiesz, co oglądasz.
Bohaterowie.
Bardzo mocną stroną starych GW były absolutnie wspaniałe postaci: Luke, Vader, Leia, Han Solo, droidy. I tu twórcy mieli kolejny twardy orzech do zgryzienia. Jak wykreować postaci, które pokochamy? Które będą godne zająć miejsca starych ulubieńców? Właściwie jest do dla mnie zaskakujące, ale – udało się twórcom stworzyć bohaterów z którymi chcę się widzieć w kinie jak najczęściej. Serio. Już tęsknię, a od seansu minęły dopiero 2 dni!
Nie da się ukryć, że czasy nieco się zmieniły. Mimo podobnych, czy wręcz takich samych motywów, nowa odsłona GW stawia w centrum wydarzeń nie młodego mężczyznę, a kobietę. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo cieszy mnie fakt, że Rey jako główna bohaterka tak bardzo się twórcom udała! Jest kolejnym przykładem, że kobieta może być z powodzeniem pełnokrwistą i pełnoprawną bohaterką w filmie przeznaczonym do masowej publiczności. W żadnym wypadku nie daje się złapać w pułapkę swojej płci.

 

 

Nie zastanawiamy się nad jej płcią śledząc jej przygody. Kiedy pojedynkuje się z Kylo Renem na miecze świetlne, nikt nie myśli „o Boże, on jest facetem, ona dziewczyną, to niesprawiedliwa walka!” – to po prostu pojedynek dwóch silnych i doskonale wykreowanych postaci. Nie ma w filmie ciągłego przypominania jej, że to co robi „nie przystoi” lub „nie pasuje” jej płci. Nie ma o tym mowy. Jedynym motywem w tym stylu było odruchowe złapanie ją za rękę przez Finna w trakcie ucieczki.
Rey jest świetnym pilotem, niezłym mechanikiem, ma dobre pomysły, jest zaradna i ma Moc! Czego chcieć więcej? Na domiar dobrego: w Galaktyce pojawiło się więcej kobiet i żadna z nich nie jest ubrana w bikini. Niech mi jeszcze raz ktoś powie, że nie można i się nie da!
Wiem jedno – od teraz na wszystkie blockbustery będę patrzeć surowszym okiem. Przebudzenie Mocy przypieczętowało to, co zaczął Mad Max – pewien przełom w ukazywaniu kobiecych bohaterek. Powiem więcej. Kiedy wyszłam z kina z Jurassic World konstrukcja bohaterów w tym filmie mnie mierziła. Dziś, po seansie VII epizodu Gwiezdnych Wojen zmieniłam zdanie. Taka konstrukcja postaci nie mierzi, ale jest po prostu (już) nie do przyjęcia. Koniec, kropka.
A reszta bohaterów? Finn jest bardzo fajnie skonstruowaną postacią. Niejednoznaczną. Ale nie w sposób mroczny, jak to często bywa. Jego niejednoznaczność polega raczej na tym, że trudno go zdefiniować  –  odważny, strachliwy, pomocny, stremowany, czasem wpadający na dobry pomysł, czasem bezradny. Innymi słowy – bardzo bliski nam bohater! Bohater, z którym swobodnie można się identyfikować. Którego można polubić i któremu się kibicuje. To z resztą przypadłość także innych nowych postaci, na czele z Rey. Poza tym – jak miło, że poznaliśmy w końcu jakiegoś szturmowca! To dziwne uczucie – uświadomić sobie, że przecież za tą białą zbroją kryje się człowiek.

 

Pisałam już o Rey i Finnie, więc czas wspomnieć, jaki cudny z nich duet! Entuzjastyczny, zabawny, pomysłowy, wspierający się. I do tego – żadnych podtekstów matrymonialnych. Dobrze, można się spierać, czy Finn nie leci na Rey, ale to właściwie nie było istotne ani dla fabuły, ani dla rozwoju postaci.
Nie kibicujemy Rey, by niczym księżniczka z bajki skończyła ze swoim księciem. Nie, jako bohaterka Rey ma inne priorytety i inne zadania. I nie wiąże się z tym jakieś odrzucenie miłości. Po prostu tak jest.  I nikomu to nie przeszkadza! Rey nie daje się stereotypizacji. I oby tak pozostało do końca jej przygody.
Mówiąc o nowych postaciach nie można pominąć naszego nowego villaina. Ta postać miała chyba najgorzej – bo przecież jej zadaniem było w pewnym sensie zastąpić nam jeden z największych i najwspanialszych czarnych charakterów w popkulturze – Dartha Vadera. I ZNOWU: udało się! Ach, jak cudownie napisaną i zagraną postacią jest Kylo Ren! I nie chodzi mi tu o „przebicie” postaci. Tak samo jak Rey nie przebija Luke’a. Chodzi po prostu o godną kontynuację. O udane nowe pokolenie, które jest inne, naśladuje starszych, ale nie ma w zamiarze zdeklasowanie, a właśnie dorośnięcie do oczekiwań. Kylo jest doskonale badassowy, posiada przeszłość, ma wątpliwości i smutne oczy. Brzmi znajomo? I czemu kojarzy mi się z Lokim? W każdym razie mam wrażenie, że obaj mają podobne wyobrażenie o radzeniu sobie z problemami (ech, ci ojcowie!). Anakin martwił się, bo kusiła go ciemna strona Mocy. Kylo Ren martwi się, bo kusi go jasna – jakie to przewrotne nawiązanie do pierwszych trzech epizodów! 

Kylo Ren to badass za którym już szaleje cały tumblr! 
Jestem ciekawa, po której stronie ostatecznie skończy Kylo. Jeszcze jedna uwaga – Kylo dokonał tego, czego nie udało się zrobić nawet takiemu łotrowi jak Vader – zabił członka własnej rodziny. Luke nie zdecydował się zabić ojca. Lord Vader  nie potrafił zabić syna. Ciemna strona Mocy miała w Vaderze jakieś granice, choć przecież nigdy nie widzieliśmy, by miał wątpliwości (mówię tu o klasycznych częściach). Pełen skrupułów Kylo decyduje się na desperacki krok zlikwidowania ich źródła (choć przecież wątpliwości zawsze tkwią w nas, a nie na zewnątrz!). Nota bene – to samo zrobił Loki z Laufey. Zabicie ojca zawsze ma funkcję dość gwałtownego odcięcia się, więc przewiduję, że Kylo na razie zostanie po tej ciemnej stronie. I dobrze – przecież zło też potrzebuje dobrej reprezentacji. A Kylo Ren ma wielki potencjał.
Fala fangirlingu w Internetach wzbiera. Czeka nas tsunami!
Oprócz tej wspaniałej trójcy (Rey – Finn – Kylo Ren), warto wspomnieć o czarującym pilocie Poe Dameronie, który najpewniej będzie próbował zastąpić nam nieodżałowanego Hana Solo. No i BB8, który jest bardzo miłą unowocześnioną wersją R2-D2 (ale na szczęście nasze ukochane droidy nadal są obecne!). Prócz tego mamy oczywiście starą gwardię, a ta także nie zawodzi. Leia jest nie tylko piękna i mądra, ale pozostała liderką, a tytuł księżniczki porzuciła na rzecz tytułu generała.  Han jest żwawy i nie tracący poczucia humoru, jednak nieco zmęczony życiem. Widać w nim ból po stracie syna i oddanie swojej największej miłości – Lei. Nie wiem, czy tak wyobrażałam sobie to, co następuje po „i żyli długo i szczęśliwie”, ale myślę, że tak się musiało stać i w gruncie rzeczy bardzo poruszyła mnie relacja Hana i Lei. I w ogóle – cały ten dramat rodzinny w tle historii o odkrywaniu Mocy przez Rey był doskonale wpleciony – subtelnie i nienachalnie. Nie przeszkadzał głównemu wątkowi, ale dopełniał historię.

BB8 podbija serca wielbicieli starwarsowych droidów
Są takie filmy, które lepiej zostawić w spokoju – są tak wspaniałe i udane, że kontynuację mogą tylko wszystko zepsuć. Ale są także w tej kategorii dzieła, które stworzyły tak rozległe, fascynujące i przyciągające uniwersa, że po prostu chcemy je oglądać jeszcze raz, jeszcze raz i jeszcze raz. I Gwiezdne Wojny takie właśnie są. Kontynuacje to wielkie wyzwanie. Poprzeczka ustawiona jak w finale igrzysk olimpijskich – tylko najlepsi mogą ją przeskoczyć. J.J Abrams dał radę. Widać w Przebudzeniu Mocy ogromny szacunek do oryginału, którego zabrakło Lucasowi, kiedy zabrał się za historię Anakina Skywalkera (cóż, szacunek dla własnych dokonań nie jest wcale taki łatwy). Udało się Abramsowi stworzyć remake i sequel jednocześnie. Zarówno starzy, jak i nowi fani powinni być usatysfakcjonowani.
W Przebudzeniu Mocy jest, moim zdaniem, wszystko co tak pokochaliśmy w klasycznych GW: Prosta, monomityczna fabuła, klimat i niezapomniani bohaterowie. To jeden z tych filmów, po zakończeniu których chce się krzyknąć „ja chcę jeszcze raz!”.
A teraz idę cierpieć na chorobę, która dopadła wielu po seansie – zastarworsowanie. W mojej głowie krąży Sokół Millenium, a Moc opanowała całą moją wyobraźnię. Chyba wezmę się za książki…
A Wam, jak podobała się nowa odsłona Star Wars?