Czy blogerowi potrzebny jest blog?

Czy blogerowi potrzebny jest blog

Jako że dawno nie pisałam, tekst pokutny o tym, że chociaż aktualizowanie bloga nie jest niezbędne w życiu blogera, to jednak nie samymi Snickersami człowiek żyje.

Pisanie to pikuś. Problemy zaczynają się, jak ktoś zaczyna to czytać

Trochę czasu minęło odkąd ostatni raz coś napisałam. Tak miało brzmieć pierwsze zdanie tego wpisu. A potem uświadomiłam sobie, że to przecież nieprawda. Nie licząc ostatniej przerwy wakacyjnej regularnie pisuje na fanpage’u Wanny, a i dłuższe formy w postaci notatek z Gry o Tron zdarzyło mi się pisywać na Facebooku. To wszystko każe mi zadać pytanie, które od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie: czy blogerowi w ogóle potrzebny jest… blog?

Posiadanie bloga jest fajne. Można sobie pisać, co tylko się chce i kiedy chce! Cudownie! Tyle, że… nie. Każdy, kto do blogowania podchodzi chociaż odrobinkę poważnie, szybko zorientuje się, że pisanie swoich tekstów i wrzucanie je w Internet obarczone jest o wiele większą odpowiedzialnością niż egoistyczne i chwilowe widzimisię. Bo jak ma się już jakichś czytelników, kiedy zauważa się najpierw z niedowierzaniem, a potem euforią, że ktoś te nasze wypociny czyta, to pisanie staje się (a przynajmniej – powinno się stać) dialogiem.

Jeśli kiedyś zastanawiało was, czemu na blogowych grupach tak wiele rozpaczliwych błagań o obsy i komcie, to macie odpowiedź – samo wrzucanie tekstów to żadna radocha. Szczerze mówiąc jest to chyba najgorsza część tej całej zabawy. Serio, chętnie zatrudniłabym kogoś do wrzucania moich artów do WordPressa. Nie to, że to skomplikowane, ale jednak czasochłonne. Z dobieraniem lub tworzeniem odpowiednich grafik, przeglądaniem po pięć razy, czy tekst wygląda czytelnie, organizowaniem podstawowego SEO i tymi wszystkimi pierdołami, które sprawiają, że taki bloger jeden z drugim wzdycha ciężko i opowiada dokoła, jakaż to ciężka orka.

Pokusy social media – kiedy szybka interakcja zamienia się w nałóg

To, co w blogowaniu daje największą satysfakcję, to interakcja. Świadomość, że gdzieś tam na świecie (mnie wystarczy Polska, a co!) jest ktoś, kto twój tekst przeczytał. A najlepiej – skomentował. Za każdym razem to radość widzieć, że na tej internetowej, dziwacznej planecie naprawdę mieszkają ludzie (albo inteligentne boty potrafiące klecić zdania).

Do czego zmierzam, zapytacie (mam nadzieję, że zapytacie, bo przecież zakładam, że ten tekst ktoś przeczyta)? A no do tego, że pragnąc dialogu łatwo wpaść w facebookową pułapkę.

Fanpage bloga warto mieć i jest to prawda uznana zarówno przez amatorów, jak i profesjonalistów. To tam możemy pochwalić się tekstami, to tam możemy pokazać fotę kota, to tam możemy nagrać lajwa, tam możemy napisać notatkę i… i… i właściwie możemy tam WSZYSTKO. Wyobrażacie sobie blogera bez bloga? Im dłużej pracuję na Facebooku (ach, bo oprócz pisania bloga zajmuję się też obsługą social media), tym bardziej sobie wyobrażam. Wiem, że środowisko facebookowe ewoluuje w stronę zapewnienia nam wszystkiego, czego tylko moglibyśmy oczekiwać nie tylko od portalu społecznościowego, co od Internetu w ogóle. Innymi słowy – Facebook chce, byśmy nie czuli potrzeby wychodzenia z niego. Chcesz przeczytać tekst – proszę bardzo. Chcesz napisać tekst – masz status. Chcesz napisać dłuższy tekst? Opcja notatki jest jak znalazł. Filmy? Oczywiście! Komentarze, dyskusje? To przecież portal stworzony do tego! Rozbudowując swoje relacje z fanami na fanpage’u bardzo łatwo zapomnieć o… no wiecie – pisaniu bloga.

Oczywiście, w pewnym sensie można wzruszyć ramionami i powiedzieć „hej, co w tym złego, skoro przed chwilą pisałaś, że na Fejsie jest wszystko?”. OK, pewnie – można opierać swoją blogową działalność tylko o platformy społecznościowe. Zwłaszcza, jeśli pochłania nas głównie dialog z czytelnikami. Szybkie interakcje są jednak jak Snicers na pusty żołądek. Niby podnosi poziom cukru i przez chwilę czujemy się najedzeni, ale… właśnie. Tylko przez chwilę. Bo jednak jest coś o wiele bardziej satysfakcjonującego, niż nawet najlepsza konwersacja na bieżący temat odbyta na Fejsie czy Tweeterze. To nowy czytelnik, który trafia na bloga i zaczyna czytać najpierw jeden artykuł, a potem następny i następny i następny.

Snicers vs. chlebek – zalety posiadania bloga

Tekst blogowy żyje dłużej niż wpis na Facebooku. I to jest jego największa zaleta. Może i potencjał, nazwijmy go, konwersacyjny na blogach się zmniejsza – funkcje dialogu z fanami przejmują konsekwentnie portale społecznościowe (na tyle, że zaczynam poważnie zastanawiać się nad zasadnością trzymania tu Disqusa, czyli wtyczki do komentarzy). Oczywiście kolejną zaletą bloga jest po prostu – posiadanie swojego własnego miejsca w sieci. Wiecie, można jeździć samochodem swoim lub pożyczonym. W obu przypadkach to jazda. Ale jednak z jakiegoś powodu myśl o posiadaniu własnego auta jest milsza niż perspektywa pożyczania go od ojca/wujka/matki/siostry.

To co, można być blogerem bez bloga?

Czy można być blogerem bez bloga? Można. Wystarczy od czasu do czasu napisać notatkę na Fejsie, albo zaznajomić się z medium.com (swoją drogą, Medium to bardzo ciekawe rozwiązanie i już od jakiegoś czasu kusi mnie, by coś tam skrobnąć – oczywiście coś, co wybitnie nie pasowałoby do Wanny Pełnej Zombie), całe swoje wysiłki skupiając na budowaniu marki w social mediach. Czy to prostsza droga? Żywienie się samymi Snicersami brzmi może i spoko, ale poza krótkotrwałymi przyjemnościami nie oferuje zbyt wiele składników odżywczych. Pisanie na blogu jest za to o wiele bardziej upierdliwe.  To jak wielogodzinne ugniatanie pełnoziarnistego, zdrowego chleba, który może i na końcu smakuje o wiele gorzej niż czekoladowy baton, ale o wiele bardziej syci głód.

Oczywiście, jako że nie chcę wyjść na hipokrytkę, teraz muszę zająć się wypiekiem tego chleba nieco częściej niż ostatnio, nie? Zobaczę, co da się zrobić!