Marvel dla zaawansowanych. Kilka uwag o Civil War

Captain America: Civil War. Recenzja, a raczej zbiór refleksji na temat filmu, który jest kolejnym dowodem, że Marvel nie ma sobie równych, jeśli chodzi o superbohaterskie kino. W końcu się doczekaliśmy, drodzy państwo. Doczekaliśmy wojny domowej.

Oczekiwania vs. rzeczywistość
Po pierwsze muszę przyznać, że szłam do kina z głową pełną przypuszczeń. Co prawda uniknęłam spoilerów, ale nawet te bezspoilerowe zachwyty i komentarze, z którymi spotkałam się w różnych miejscach Internetu, w pewien sposób nastawiły mnie na to, co miałam zobaczyć.
I… jeśli tak sprawę ująć, to Civil War nie spełnił moich oczekiwań.

Stop! Jeszcze nie wychodźcie! Nie oznacza to wcale, że mi się nie podobał. Wręcz przeciwnie. Po prostu było inaczej, niż myślałam.
Przede wszystkim, sądziłam, że film będzie bardziej dramatyczny. Tak przynajmniej wynikało z tych wszystkich strzępów informacji, które do mnie docierały. Owszem, trzeba przyznać, że tematyka podejmowana w filmie jest dość poważna, jak na superbohaterski popcorn movie, ale nie wyszłam z kina tak wstrząśnięta, jak sugerowano.
To jednak nadal Marvel, który mistrzowsko potrafi balansować między dramą, a lekkością i dowcipem. To zaskakujące, jak bardzo udało się, poprzez odpowiednie dialogi, rozładowywać napięcie między bohaterami. Na przykład w scenie walk. Avengersi nigdy nie byli tak rozgadani podczas akcji, jak właśnie w Civil War. No i umówmy się – jest Ant-Man, jest fun. Uwielbiam tego superbohatera i czekam na kolejną część jego przygód (tym razem ramię w ramię z Wasp).
Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony http://marvel.com/images/gallery/story/26123/images_from_big_time_buzz_marvels_captain_america_civil_war#1-1017327
Jak już wspominałam, złożoności problemu przed jakim stoją bohaterowie w Civil War nie można porównać z żadnym z dotychczasowych tematów w MCU. Nie tylko z resztą dlatego nazwałam tę recenzję Marvelem dla zaawansowanych. Trzecia część Kapitana ma tak ogromną ilość odniesień do poprzednich filmów Marvela, że absolutnie nie polecam go komuś, kto chce dopiero zacząć swoją przygodę z tym uniwersum. Ale to tak nawiasem, bo podejrzewam, że większość z Was, drodzy czytelnicy, MCU zna doskonale. Gdybyście jednak chcieli zabrać jakiegoś nowicjusza do kina, radzę przedtem urządzić maraton przynajmniej z Kapitanem i Avengersami. Choć kontekst fabuły Civil War jest o wiele, wiele szerszy.
A teraz należałoby przejść do meritum, prawda? Team Cap, czy Team Iron Man?
Od pojawienia się trailerów skłaniałam ku tej drugiej drużynie, bowiem wydawało mi się, że wykreowano Iron Mana na większą ofiarę tej superbohaterskiej wojny. I tu zwiastuny mnie nie oszukały. Faktycznie, Tony Stark wychodzi z tego konfliktu bardziej poraniony, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. A Cap? No cóż, nie mogę pozbyć się wrażenia, że jego niezłomność i przekonanie o słuszności swoich poczynań uchroniły go przed wielkim wewnętrznym rozdarciem. Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że nie sposób dojść do tego, kto miał racje. Pobudki, jakie kierowały głównymi postaciami były zrozumiałe, poniekąd słuszne, lecz z ich moralną oceną każdy z nas musi zmierzyć się sam. Do tego dochodzą także pobudki innych bohaterów, bo przecież Civil War to nie tylko Cap i Iron Man.

 

To właśnie lubię w Marvelu. Niezależnie od tego, jak liczne grupy superbohaterów spotykamy na ekranie, to jednak zawsze widzimy przede wszystkim zbiór jednostek. Każdy z bohaterów ma własną historie, własne cele i osobiste motywacje, które skłaniają go do podjęcia działania. I, oczywiście, moglibyśmy długo dywagować nad każdą z postaci. Najwięcej uwagi poświęca się w recenzjach zupełnie nowym bohaterom, ale ja nie będę się rozpisywać, bowiem moja opinia nie odbiega od opinii większości – Black Panther i Spider-Man byli naprawdę doskonali, a twórcom udało się całkiem sprawnie włączyć ich do marvelowskiej ferajny.
Chciałam jednak dodać, skoro przy bohaterach jesteśmy, że mimo Capa w tytule, dla mnie film skradł Tony Stark. Zwierz popkulturalny w swojej recenzji napisał, że Robert Downey Jr nareszcie nie gra na autopilocie. Szczerze mówiąc byłam wręcz zdumiona, jaki popis aktorski dał on w filmie braci Russo. Robert przypomniał więc sobie, jak się gra, a ja przypomniałam sobie, jak bardzo kocham Iron Mana.
 
Ale, żeby nie było tak różowo, mam też w tym filmem pewne problemy. 
Po pierwsze (choć szczerze mówiąc nie jest to zarzut wprost do Civil War), zupełnie nie czuję relacji Cap-Bucky. Ja wiem, byli (są) najlepszymi kumplami z lat młodzieńczych. Jednak ich przyjaźń w ogóle nie zapadła mi w pamięć po obejrzeniu pierwszej części Kapitana Ameryki. Pamiętam, że na seansie Zimowego Żołnierza musiałam wysilić zwoje mózgowe, żeby zaświeciła mi się lampka pt. „A, no tak – ten z metalową ręką to jest kumpel Capa!”. Jego postaci z resztą druga część Kapitana zupełnie nie rozwinęła (był to z resztą jeden z niewielu zarzutów wobec filmu, który mając w tytule Winter Soldier, tegoż bohatera pokazał tylko w kilku scenach).
Według mnie Civil War również nie rozwija Buckiego jako postaci. Nie wiem, może oczekiwałam, że po przypomnieniu sobie swojej przeszłości będzie miał więcej wyrzutów sumienia, będzie rozdarty, zdruzgotany tym co zrobił? Dostałam jednak postać, która nadal przypomina narzędzie do spuszczania manta bez najmniejszej autorefleksji.
Wiecie, co byłoby bardziej dramatyczne? Gdyby Bucky w finałowej walce (ku przerażeniu Steve’a) po prostu się poddał. Gdyby uznał, że Tony ma prawo do swojej zemsty. Wtedy, być może, nawet Stark by się opamiętał. Pewnie oberwie mi się od fanek Buckiego (ale przyznaję się bez bicia – do ich grona nigdy nie należałam), ale nie byłam w stanie przejmować się losem bohatera, który za mało ma swojej osobowości, a za często patrzy się na niego tylko przez pryzmat Capa. Jeśli miałabym wybierać bromance, to zdecydowanie skłaniałabym się ku parze Cap-Falcon.
Drugi problem, związany z rozminięciem się rzeczywistości z oczekiwaniami, to zakończenie historii. Byłam absolutnie przekonana, że ktoś zginie. Że konflikt rozrośnie się do takich rozmiarów, że zdarzy się rzecz straszna. Twórcy nie mieli jednak ochoty (albo odwagi?) na pójście w totalną dramę. W tym kontekście zakończenie Civil War wydało mi się niemal happy endem.

 

Może to mój głód destrukcji? Może lubię, jak film mocno kopie mnie w serce? Nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że choć bolesne, zakończenie ze śmiercią byłoby pełniejsze. Scenarzyści mieli w kim wybierać, a najbliżej śmierci wydawali się Bucky, Rhodes, Cap, a w końcu Iron Man (jest mi ogromnie smutno, kiedy przypomnę sobie scenę Steve-Tony, w której naprawdę przeszło mi przez myśl, że jeden wykończy drugiego. A jest mi jeszcze smutniej, kiedy przypomnę sobie, że mordercą miałby zostać opętany chęcią obrony przyjaciela, szlachetny Kapitan).
Reasumując:
Zdaję sobie sprawę, że zaledwie liznęłam problematyki, z jaką mamy do czynienia w Civil War. Nie chciałam jednak wchodzić w szczegóły, bo po pierwsze – chętnie o tym podyskutuję z Wami w komentarzach, po drugie – chyba musiałabym iść do kina jeszcze raz, żeby mieć pewność że nie sieję herezji. Jeśli więc moje odczucia są sprzeczne z rzeczywistością, bo coś mi umknęło podczas seansu, nie omieszkajcie się ze mną nie zgodzić.
Jak zakończyć mój zbiór refleksji? Tym, że Civil War jest doskonałym filmem? Banał. Miarą dobrego filmu jest ilość refleksji, jaka nasuwa się po jego obejrzeniu. A ja od wczoraj nic innego nie robię, tylko snuję w głowie refleksje. Civil War to nie jest film, który zasługuje na wzmiankę na blogu, recenzję i tyle. O Civil War będziemy pisać i dyskutować jeszcze długo.