MarveLOVE, czyli za co kochamy Marvela?

Minęło już 8 lat, odkąd poznaliśmy superbohatera, który absolutnie zmienił nasze spojrzenie na komiksowe filmy. 8 lat, podczas których przekonaliśmy się, że filmy superbohaterskie nie muszą być kiczowate i głupie. 8 lat temu powstało Marvel Cinematic Universe.

Iron Man zmienił moje życie. Może w tym momencie wielu pomyśli, że to przesadzone twierdzenie. Ale z drugiej strony, znajdą się i tacy, którzy doskonale rozumieją, że pewne produkty popkulturowej sztuki naprawdę mogą mieć na nas ogromny wpływ (Na przykład taki, że teraz piszemy popkulturowego bloga. Albo decydujemy się napisać pracę naukową o komiksach.). Jestem pewna, że należycie właśnie do tej grupy.

Czemu Iron Man zmienił wszystko?
Kilka lat temu (nie wiem, czy 8, może 6?) niewiele wiedziałam o superbohaterach. Zostawiłam ich za sobą, tak jak zostawiłam inne sprawy, które zajmowały mnie w dzieciństwie. Potem oczywiście pojawił się Batman Nolana, którego obejrzałam z ciekawości, jednak paradoksalnie takie dojrzałe i poważne ujęcie tematu wcale mi nie odpowiadało.
No bo jak to, poważny film o facecie przebierającym się za nietoperza? Odpowiedzialność, mrok, cierpienie, wewnętrzne rozterki. Ukrywanie swojej tożsamości. I obcisłe gatki. Nie, myślałam, wyrosłam z tego. Do czasu, gdy do mojego życia nie wkroczył Tony Stark z butelką whisky, szelmowskim uśmiechem i ze stadem rozhisteryzowanych fanek. I oświadczył bez ogródek mnie i całemu światu: I AM IRON MAN.

 

Przyznaję, że Tony bardzo mi wtedy zaimponował. Powiem więcej, to było dla mnie istne objawienie (gdybym czytała komiksy Marvela pewnie nie byłabym tak zszokowana, ale wtedy ledwo kojarzyłam fakt funkcjonowania dwóch rywalizujących ze sobą wydawnictw komiksowych). Bo oto okazało się, że może istnieć superbohater, który nie spędza czasu na kontemplowaniu tego, jaki to jest nieszczęśliwy. Nie rozpowiada na prawo i lewo banałów o sile i odpowiedzialności, a wręcz przeciwnie – potrafi wyrazić bez ogródek to, co w sumie zawsze było dla mnie dość oczywiste. Mianowicie – że bycie superbohaterem jest… super! Jakoś wcześniej żaden film superbohaterski przed Iron Manem nie podkreślał tego mniej dramatycznego aspektu posiadania nadludzkich mocy. I za takie właśnie podejście do tematu kocham Marvel.
Oczywiście, pierwiastek dramatyczny w MCU również jest obecny. Może nawet im dalej w las, bym mocniej. Jednak jest on tylko jednym z elementów życia superbohatera. Różni reżyserzy odpowiadali za kolejne filmy o marvelowskiej superbohaterskiej ekipie, jednak każdemu z nich udało się uchwycić ducha komiksów.

Co mam na myśli, pisząc o duchu komiksów Marvela?

Marvel Comics od początku swojego istnienia miało nieco inny pomysł na konstrukcję świata i bohaterów, niż konkurencyjne wydawnictwa, z DC na czele. To dość zabawne, bo dziś to właśnie DC (za sprawą filmów) kojarzy nam się z realizmem, Marvel natomiast jest przez niektórych nazywany „bajkowym”. Tak naprawdę, było zupełnie odwrotnie. Kiedy DC tworzyło fikcyjne miasta w stylu Gotham czy Metropolis, Stan Lee i Jack Kirby wrzucali swoich superbohaterów w sam środek Nowego Jorku. Kiedy DC wymyślało przeciwników dla swoich protagonistów, byli to kosmici lub groteskowe, oderwane od rzeczywistości persony. A Marvel? Marvel wypuszczał komiks, w którym Kapitan Ameryka daje w twarz Hitlerowi.
Tak, ten pięknolicy chłopiec to kolejne objawienie jakie zafundowało mi MCU.
Nie oznacza to wcale, że rysownicy i scenarzyści pracujący dla Marvela nie wymyślali przegiętych łotrów i dziwnych supermocy. Co to, to nie. Ale zakorzenienie w rzeczywistym świecie, inspiracje czerpane z najprawdziwszych niepokojów dręczących amerykańskie społeczeństwo, tworzenie bohaterów, którzy nie tylko prezentowali starożytne archetypy herosów, ale byli postaciami z krwi i kości, sprawiło, że Marvel był zawsze blisko swoich czytelników. I doskonale potrafił odczytywać ich potrzeby.
Sukces MCU opiera się właśnie na tym. Na tej intuicji, która towarzyszyła Marvelowi od zawsze – że wcale nie chcemy superbohaterów idealnych, których moralność jest niewzruszona, a szlachetność niekwestionowana. Że chcemy oglądać przede wszystkim ludzi, którzy z jakichś powodów mogą więcej od nas (co wcale nie oznacza, że potrafią sobie z tym poradzić), którzy przeżywają nie tylko rozterki, ale też sukcesy, chwile szczęśliwe, głupie, zabawne, poważne, bolesne… To bogactwo charakterologiczne marvelowskich superbohaterów sprawia, że nie tylko potrafimy się z nimi utożsamić, ale przede wszystkim – potrafimy naprawdę im kibicować. No i darzyć ogromną sympatią.
MCU jest tak zajebiste, że nie boi się wypuścić filmu o kosmicznym szopie i gadającym drzewie. Suck it, DC!

Dlaczego Marvel nie ssie? 
MCU to nie tylko jeszcze jedno uniwersum tworzące ogromne Multiversum Marvela. To absolutnie pierwszy w historii i jedyny w swoim rodzaju projekt, w ramach którego kilkanaście filmów tworzy jedną, powiązaną ze sobą historię. Trudno sobie wyobrazić, jak skomplikowane logistycznie jest to przedsięwzięcie. A jednak, od 8 lat MCU daje radę. Właśnie dlatego, że stawia na różnorodność – charakterów, fabuł, poruszanej problematyki, gatunków filmowych, którymi się inspiruje. A także – potrafi zaangażować nas emocjonalnie, dając nam rozrywkę, ale nie tylko.

Za kilka dni pójdziemy do kin zobaczyć, jak nasze ukochane postaci biją się ze sobą. Przez 8 lat trwania MCU zdążyliśmy zaprzyjaźnić się zarówno z Tonym Starkiem, jak i Steve’em Rogersem. I dlatego Civil War wzbudza w nas takie emocje. I tutaj, przy okazji, tkwi też przyczyna porażki filmu Batman v. Superman. Bo co z tego, że mamy na ekranie świetne walki, skoro bohaterowie obchodzą nas jak zeszłoroczny śnieg. Zaangażowanie widzów wymaga jednak cierpliwości twórców. Marvel rozkochuje nas w sobie już 8 lat. I ma zamiar robić to przynajmniej do 2019 r. (pewnie dłużej). A ja ogromnie się cieszę, bo zamiast znużenia, czuję tylko i wyłącznie ekscytację.