Przeczytałam za dużo artykułów o blogowaniu i nie potrafię już pisać

nie mogę pisać

Muszę się przyznać do poważnego kryzysu. Właściwie nie muszę się przyznawać. Data ostatniego artykułu w Wannie mówi sama za siebie. Zastanawiałam się ostatnio, co sprawia, że tak źle się czuję z tym, że nie piszę. A jednocześnie – nie potrafię sklecić niczego sensownego. To wszystko wina blogsfery! A nie, czekaj. Raczej moja. I trochę blogosfery.

Problem nr. 1: Nie jestem zbyt dobra, żeby pisać

Zaczynam notkę i porzucam w połowie, bo – w moim mniemaniu nie spełnia wymagań. Na moim dysku przewalają się niedokończone wpisy. Większość z nich już dawno straciła datę ważności – jak na przykład recenzja Hana Solo lub ostatni art. na temat tego, jak zabrać się do pisania pracy dyplomowej przez wakacje. Moje przemyślenia zawiodły mnie do konkluzji, że przesadziłam z gromadzeniem specjalistycznej wiedzy.

Nie jestem pewna, czy to proces wychowania, czy też po prostu cecha mojego charakteru – zawsze czuję się trochę niekompetentna, żeby coś robić. Oczywiście, w efekcie zazwyczaj wychodzę (zwłaszcza w moich oczach) na lenia, który ma wymówkę, żeby nie podjąć się zadania. Ok., pewnie lenistwo ma w tym jakąś zasługę. Co nie zmienia faktu, że bycie zbyt ambitnym jest nie do wytrzymania i może naprawdę utrudnić życie.

Jak już pewnie widzicie, to dość osobisty wpis, ale mam nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto napisze w komentarzu, że czasem ma podobnie. Albo że znalazł sposób, jak z tego wybrnąć.

Problem nr 2: Utrata niewinności

Kiedy zakładałam bloga nie miałam zielonego pojęcia o blogowaniu, SEO, sposobach na pisanie angażujących treści. W życiu nie słyszałam o czymś takim jak evergreen content lub nie zastanawiałam się nad dywersyfikacją treści w różnych kanałach społecznościowych. Nie wiedziałam, co powinien mieć i robić bloger. Ale pisałam. Pisałam co dwa dni i miałam głowę pełną pomysłów.

Kojarzycie sytuację, kiedy jesteście sami w domu i śpiewacie przy robieniu herbaty, albo tańczycie, bo w radio właśnie puścili waszą ulubioną piosenkę? W połowie drugiej zwrotki ktoś przekręca klucz w zamku, ale wy go nie słyszycie. A potem z przerażeniem zdajecie sobie sprawę, że wasz/a tata/mama/chłopak/siostra itp. stoją w drzwiach kuchni, z lekkim uśmiechem obserwując wasz występ. I nie wiedzie, czy ten uśmiech to rozbawienie, politowanie czy może coś gorszego. Bo przecież na pewno nie jest to podziw, prawda?

No więc w pewnym momencie mojego blogowania zdałam sobie sprawę z istnienia ludzi, którzy obserwują. Czytają. Lubią profil na Facebooku. I poczułam się, jakby ktoś przyłapał mnie w trakcie pokracznych prób ruszania tyłkiem do piosenki Shakiry.

Problem nr 3: Blogowa deprecha

To nie jest tak, że uważam siebie za literackie beztalencie. Wręcz przeciwnie. I tym gorzej. Bo widzicie, jeśli pół życia jesteście święcie przekonani, że pisanie wam wychodzi, a potem konfrontujecie się z tym prostym faktem, że inni ludzie nie mają obowiązku się z wami zgadzać w tym temacie, to… macie gotowy przepis na blogową deprechę. Bo umiejętność sklecania zdań nie wystarczy.

Kiedy zaczynałam, moim jedynym celem było dzielenie się entuzjazmem i wiedzą, którą zdobyłam na studiach. Google Analytics? Statystyki Facebooka? Jak, kiedy, gdzie pisać? Takimi rzeczami nie zaprzątałam sobie głowy.

A potem zaczęłam pracę w agencji marketingowej.

Problem nr 4: Życie prywatnoblogowe vs. zawodowoblogowe

Zaczęłam zawodowo zajmować się treściami w internecie. Przeczytałam morze poradników i artykułów na ten temat. Początkowo całkiem racjonalnie rozdzielałam wiedzę marketingową od pisania o popkulturze. Uznawałam, że te wszystkie porady nie są mi wcale potrzebne. Ale potem, ten marketingowy wąż zaczął mnie namawiać do sięgnięcia po ten cholerny owoc. Zerwałam. I zobaczyłam, że jestem naga.

Zamiast na pisaniu zaczęłam skupiać się na pozyskiwaniu wiedzy teoretycznej. Jak zdobyć 1000 czytelników w miesiąc? Co robić, by rozkręcić fanpage. Zapełniłam zeszyty notatkami na temat strategii rozwoju bloga, zestawieniami najlepszych aplikacji do planowania treści w social mediach i nazwami kolejnych eksperckich blogów o marketingu.

Oczywiście im więcej czytałam, tym dłużej zastanawiałam się nad własnymi artykułami. Czy mają wartość edukacyjną? Czy wprowadzam jakąś wartość do życia moich czytelników? Pytania pokroju tego ostatniego zaczęły mnie przerażać. No bo jakie ja mam kompetencje, żeby wpływać na kogokolwiek. Nie chcę, nie umiem, to za duża odpowiedzialność. Stopniowo traciłam ochotę na pisanie. Żaden pomysł nie był dostatecznie świeży, innowacyjny, błyskotliwy, zabawny lub wartościowy dla społeczeństwa. No więc po co? Oszukiwać się, że piszę dla siebie, skoro przecież to nieprawda? Gdybym robiła to dla siebie, po prostu utworzyłabym na komputerze tajny folder i tam wrzucała swoją pisaninę.

Problem nr 5: Wartość

Jedną z najważniejszych porad dla „młodych” blogerów jest przemyślenie, co mogą dać światu. Żeby nie popaść w blogowy samozachwyt trzeba zdać sobie pytanie – dlaczego ludzie mieliby mnie czytać? Co nowego mogę im dać, że wybiorą właśnie mojego bloga? Spędziłam miesiące, zastanawiając się nad tą kwestią. Jak ograć temat, żeby było inaczej niż u innych? Co mogę wam dać, żebyście chcieli tu być?

Dziś w końcu dojrzałam do odpowiedzi. Otóż, moi drodzy, nic.

Nic wam nie mogę obiecać. Ani sobie. Nie potrafię być tak pewna siebie, by wierzyć, że mogłabym zmienić, chociaż na chwilę, ułożenie kącika ust u czytelnika. Że mogłabym napisać coś, co sprawi, że serce zacznie u niego szybciej bić. Albo krew gwałtownie uderzy do głowy. Albo gdzie indziej.

Przykro mi, ale nie zmienię waszego życia, bo też przeczytanie tylu rzeczy w internecie nie zmieniło zbytnio mojego.

Zakończenie: Dlaczego i komu to potrzebne

I zanim ktoś sobie pomyśli, że pomstuję na blogosferę, albo uważam, że jej profesjonalizacja to zło. Wcale nie. To tylko i wyłącznie mój problem i niczyja wina. Bardzo lubię „czuć” się blogerem. Na Blog Conference Poznań było naprawdę świetnie i bardzo chciałabym się tam wybrać. Ale, żeby tam jechać po raz drugi to, tak jakby… no, muszę pisać.

Ba, nie tyle muszę, co chcę. Ale cała ta presja wokół blogowania zaczęła mnie mocno przytłaczać. Być może wrzucenie tego wpisu będzie początkiem autoterapii. Chociaż nawet teraz z tyłu głowy rozbrzmiewa nieznośne echo pytania: dlaczego kogoś miałyby obchodzić twoje problemy z pisaniem?

No więc nie wiem dlaczego.  Może ktoś akurat ma podobne rozterki? Może przez przypadek trafi tu bloger, kto czuje podobnie? Może ktoś dzięki temu wpisowi odpuści sobie raz na zawsze zaglądanie do Wanny? A może wręcz przeciwnie? Nie mam pojęcia i pozwólcie, że przestanę się nad tym dłużej zastanawiać. Bo jeszcze nacisnę klawisz delete.