Czy Rogue One to najlepsza część Star Wars? Nie-recenzja

Muszę powiedzieć, że ze mnie geek ogromnie małej wiary. Tego się bowiem nie spodziewałam. Rogue One to jeden z najlepszych filmów z uniwersum Star Wars. I piszę „jeden z” tylko dlatego, żeby nie siać nadmiernych herezji, za które mogłabym spłonąć na popkulturowym stosie.

 

Najlepsze Star Wars ever?

 

Po obejrzeniu Przebudzenia Mocy pierwszą myślą po ostatniej scenie było Ja chcę jeszcze raz!. Takiego entuzjazmu nie odczułam podczas napisów końcowych Rogue One. Poczułam natomiast palącą chęć wypowiedzenia największej fandomowej herezji – mianowicie, że były to najlepsze Gwiezdne Wojny ever!

 

Cambellowska koncepcja stojąca za oryginalną trylogią Lucasa działa, bo musi działać. W końcu historia podróży bohatera, tak silnie zakorzeniona w mitach każdej  kultury na świecie jest uniwersalna do granic – potrafi bowiem dotknąć  pierwotnego, nieskalanego postmodernistycznymi wymysłami kawałka duszy każdego z nas. Ale to  Rogue One jest filmem o gwiezdnych wojnach na miarę naszych czasów.

 

Dlaczego? O tym wspominają chyba wszystkie recenzje (zdaję sobie sprawę, że pewnie wiele z nich macie już zaliczonych i najpewniej nie powiem niczego oryginalnego) – Rogue One jest filmem mroczniejszym, bardziej surowym a przez to… prawdziwszym. I jeśli pociąga nas w kinie poszukiwanie prawdy a nie marzenia, musimy docenić pracę ludzi odpowiedzialnych za ten obraz.

 

 

Pewnie trochę przesadzam – bo trudno przecież powiedzieć, że Rogue One miał w założeniu pokazywać jakąś prawdę na temat Rebelii czy Imperium. Głównym wątkiem jest przecież nie odsłanianie ambiwalencji – pierwsze tak śmiałe przekreślenie idealnie zarysowanych granic między dobrem i złem, a raczej zadanie, którego podejmują się bohaterowie.

 

Ale jednak – film pozwala nam odczuć wagę konfliktu. Odczuć, że wojna, nawet ta gwiezdna, nie jest świetną przygodą, a po prostu… wojną. Do tej pory w uniwersum Star Wars jakoś bardziej obchodziła wszystkich jakość finałowego wybuchu, niż fakt, że ten wybuch zabiera w jednej chwili miliony istnień.

 

Nawet szczęśliwe zakończenia bywają smutne

 

W Rogue One nie ma happy endu dla naszych bohaterów. A jednocześnie jest happy end dla społeczności. Pod koniec pojawia się nadzieja (tak, w tym kontekście podtytuł pierwszej części klasycznej trylogii nabiera prawdziwej mocy!)

 

 

Jakie to wszystko słodko-gorzkie. Jakie przejmujące. Zwłaszcza dziś, kiedy heroiczne postawy przestały być z miejsca czczone i gloryfikowane. Dziś zastanawiamy się nad tym, czy cierpienie i poświęcenie jednostki dla tzw. wyższych celów nie jest aby największą tragedią, a nie najwyższym zaszczytem.

 

Niezależnie od tego, co na ten temat sądzimy, zakończenie Łotra wywołuje głośne bicie serca i falę uderzeniową emocji.

 

Między Zemstą Sithów a Nową Nadzieją

 

 

Nie mogę pozbyć się wrażenia, że Łotr leży między nowym i starym Lucasem nie tylko w sensie chronologii, ale jest pomiędzy także w swojej fabularnej strukturze. Lucas w trylogii o Anakinie zapragnął nieco bardziej sproblematyzować historię, dodać jej polityczny kontekst, rozszerzyć uniwersum na nieco inne tematy, niż podróż i przygoda. Jak mu wyszło – wiadomo. Myślę, że Rogue One robi krok w stronę tych ambicji, jednak jest to krok raczej w baletkach, niż w ciężkich buciorach. Dzięki temu film zachował odpowiedni balans.

 

Luźno i w punktach

 

Ponieważ nie jest to klasyczna recenzja (tak jak pisałam – tych pojawiło się sporo, i tak btw, myślę że Ichabod doskonale w swoim omówieniu oddaje to, co myślę na ten temat), dodam tylko na szybko że:

 

 

  • Finałowa bitwa zapiera dech w piersiach
  • Lord Vader zaliczył najbardziej badassową scenę w swojej karierze – Kylo Ren zemdlałby z wrażenia
  • W kontekście śmierci Carrie Fisher (dawno nie było mi tak smutno w powodu odejścia znanej postaci), jakoś straciłam ochotę (i odwagę) do dyskusji na temat Tarkina, Cushinga i tego, co stanie się z Leią w IX części. Wybaczcie, może kiedyś

 

A Wam, jak się podobał Łotr 1? Piszcie!

_____________________________________________