Ach, wiecie co się będzie działo! Sezon siódmy The Walking Dead właśnie dobiegł końca a ja nie mogę się powstrzymać, żeby trochę nie ponarzekać. Czy serial o Ricku ma jeszcze cokolwiek do zaoferowania widzom?
Pamiętacie emocje, jakie wzbudził finał sezonu szóstego? Las, noc i nasi bohaterowie drżący ze strachu i zimna. Wielkie wejście Negana. No i spektakularny debiut Lucille. Debiut na głowie postaci, której tożsamość poznaliśmy dopiero kilka miesięcy później – w pierwszym odcinku siódmego sezonu. Wielu z nas chciało wyrzucić telewizor przez okno. I chociaż fani podzielili się na tych, którzy twierdzili, że cliffhanger był genialnym posunięciem oraz na tych, którzy mieli ochotę zorganizować zamach na twórców, to kiedy czas nadszedł, wszyscy, jak jeden mąż, zasiedli do oglądania.
Tak, wszyscy chcieliśmy wiedzieć, co będzie dalej. Jak Rick i reszta poradzą sobie z traumą, jaką zafundowali im Zbawcy. Byliśmy ciekawi Negana i jego społeczności. No i przede wszystkim tego, KTO ZGINĄŁ lub jeszcze zginie.
O tym, jak bardzo rozczarował mnie pierwszy odcinek pisałam na Facebooku. Moje refleksje znajdziecie w notatkach na fanpage’u Wanny (link do notki tutaj – i przy okazji nie zapomnijcie dać lajka!)
Chociaż po tym krwawym wstępie twórcy oszczędzali nam wielkiej makabry, to pewne problemy pierwszego odcinka pozostały z serialem na dłużej. Jednym z tych problemów było całkowicie skopanie dynamiki historii. Po 2 emocjonujących odcinkach (a emocje związane były głównie z całkowicie nową sytuacją bohaterów, której zwyczajnie byliśmy ciekawi) historia wyraźnie zwolniła. Zwolniła jak zombiak, który nie wyczuwa w promieniu pięciu kilometrów żadnej wyżerki, więc kręci się leniwie i bez celu po lesie, co chwilę potykając się o korzenie.
Muszę się wam do czegoś przyznać. Mimo mojego przywiązania do The Walking Dead i całkiem emocjonalnego podejścia do bohaterów serii, czuję że większość z tego co (nie) działo się w tym sezonie, dawno wyparowała mi z głowy. Śmierć Abrahama i Glenna, Rick w Królestwie, Carl w Sanktuarium, nieudana próba zabójstwa Negana, deal ze złomiarzami i finał. Tyle mi się kojarzy. Reszta? Typowe zapychacze (albo moja skleroza jest cięższa niż myślę!). I to jeszcze niezbyt emocjonujące. No, może prócz crazy ride’u Ricka i Mishonne i przecinania na pół zombiaków linką przywiązaną do samochodów. That was awesome!
Dynamika – z tym TWD problem ma już od dawna. Oczywiście, jeśli na początku i na końcu jest zabawa, to mało kto pamięta o słabym środku. Dlatego twórcy tak kochają cliffhangery – fani będą się wkurzać, ale ostatecznie po kilku miesiącach wrócą do oglądania. Na szczęście tym razem oszczędzono nam dramatycznego, otwartego zakończenia. Za to poczęstowano dużą dawką banału i pseudo wzniosłych przemówień. Flashbacki w ostatnim odcinku, pokazujące Sashę i Abrahama miałam ochotę przewijać bez litości. Bez nich, może i byłabym odrobinę zaskoczona jej (Sashy) śmiercią. BTW. Szkoda mi Sashy bo zdążyłam ją polubić i jeśli ktoś zasługiwał na przejażdżkę w trumnie, to była to raczej Rosita.
A jeśli już przy Rosicie jestem – nie mogę przemilczeć skandalicznie głupiego zachowania niektórych bohaterów. Samowolka i brak dyscypliny wśród grupy odsłoniły słabość Ricka jako lidera. No bo jak można, w takiej a nie innej sytuacji w Alexandrii pozwalać na to, żeby Rosita z miną rozkapryszonej nastolatki organizowała sobie osobisty zamach na życie bandziora, który nigdzie nie rusza się bez obstawy? Wiecie co, kit z tym – niesubordynacja niesubordynacją, ale jak DO CHOLERY można nie trafić z tak bliskiej odległości? Po takiej akcji Rosita powinna ponieść jakąś karę. Oczywiście, Rick to nie Negan, ale pomiędzy wrzuceniem kogoś do pieca (Negan Jaga) a nie powiedzeniem absolutnie NIC, jest jeszcze dość szerokie pole manewru, nie sądzicie?
Z resztą, przecież nie tylko Rosita popełniała głupstwa („Hej, Eugene, może zamiast jednego naboju zrobisz mi dwa? Wiesz, na wypadek gdybym NIE TRAFIŁA Z 3 METRÓW”) – to co wyprawia Carl, od pierwszego sezonu z resztą, naprawdę już dawno powinno poskutkować bliskim spotkaniem ze szwendaczem lub Lucille. I co? I nic! Szczyl urządził sobie samowolkę w Sanktuarium, naraził siebie, swoją siostrę, całą Alexandrię i nie dostał za to nawet słownej reprymendy od ojca.
Gdzie jest Ricktatorship, kiedy jej potrzebujemy?! Dlaczego nikt, w tak wyjątkowej sytuacji, nie próbował wprowadzić jakiegoś porządku w osadzie? Jak na społeczność, która powinna być zżyta we wspólnej walce, to ilość ludzi którzy chcą robić wszystko po swojemu była w tym sezonie zdecydowanie zbyt duża. Niech mi ktoś wytłumaczy na ten przykład, dlaczego Daryl nie został w Królestwie, skoro to właśnie tam byłby bezpieczny i przede wszystkim nie musiałby narażać nikogo ze swoich w razie wykrycia? Zamiast tego mieliśmy wspólne ukrywanie się w spiżarce z Maggie i zapewnienia tejże, że to nie jego wina, że Glenn zginął. Moim zdaniem trochę jego, ale tu akurat sam Daryl by mi przytaknął, więc mam nadzieję że mi wybaczycie to niebezpieczne wyznanie.
Idąc dalej, wyprawa Sashy i Rosity podczas gdy wszyscy przygotowywali się do walki ze Zbawcami to już jawny sabotaż, głupota i nieodpowiedzialność, moi drodzy. Ach, jak wkurza mnie sposób kreowania bohaterek w tym serialu! Ale to już temat na zupełnie inny wpis.
Wątek naiwności Ricka w stosunku do Złomiarzy pominę, bo to zakrawa co najmniej na poziom łatwowierności Thora w to, co mówi Loki.
Finał nieco zrekompensował mi bardzo nudny sezon, ale to chyba tylko zasługa Shivy i totalnego zdezorientowania oraz strachu na twarzy Negana. Kąciki mych ust podniosły się także w momencie, kiedy Rick zaczął grozić temu ostatniemu, uznając chyba że jak się powiedziało a, to trzeba powiedzieć b. I dobrze – już wolę takiego Ricka niż – żadnego. Bo w sezonie siódmym Rick był właśnie taki – żaden.
Zanim skończę tę litanię pretensji (a wierzcie mi, im bardziej lubię jakiś serial, tym bardziej narzekam kiedy niszczy się jego potencjał przez scenariuszowe głupoty), chciałam sprostować jedną sprawę. Otóż w wielu internetowych dyskusjach o The Walking Dead pojawia się argument, że serial nie musi być ciągle emocjonujący bo to jest dramat psychologiczny, a nie rąbanka. Otóż… tu właśnie tkwi cała słabość Żywych Trupów, moi drodzy. Serial absolutnie nie może się zdecydować, czym chce być – czy pełnym marazmu obrazem ludzkości w czasach końca cywilizacji, czy nawalanką, gdzie liczy się to, czy Daryl da radę zdekapitować trzech szwendaczy na raz za pomocą metalowego łańcucha. W efekcie wszelkie próby pogłębienia problemów postaci wychodzą słabo i banalnie. Analizy charakterów jest tam jak na lekarstwo i jeśli trochę się nad tym zastanowić, większość bohaterów nie ma żadnej osobowości. Jak na „dramat psychologiczny” to dość kiepsko. Z drugiej strony, fabuła często zwalnia bez powodu – bo te spokojniejsze miejsca nie są zapełniane naturalnymi dialogami, a jedynie wydumanymi przemówieniami. Albo robieniem sobie kanapki przez Dwighta. Kiedy serial zamienia się w faktyczną rąbankę – wtedy dopiero przestajemy pochrapywać w fotelach. Szkoda, że tych momentów jest coraz mniej, bo serial woli udawać, że zajmuje się poważnymi sprawami poważnych ludzi.
Ten sezon przynajmniej otworzył mi oczy na to, czego tak naprawdę od niego oczekuję – i cieszę się, że w końcu do tego doszłam. Ba, nawet przestałam się tego wstydzić. The Walking Dead przestałam oglądać dla fabuły, bo szkoda na nią nerwów. Wystarczy mi kreatywność designu zombie i efektowne wywijanie kataną. I dla tych właśnie rzeczy zasiądę do kolejnego sezonu.
A Wam, jak podobał się sezon? Podzielacie mój marudny nastrój, czy chcecie mi udowodnić że się mylę? Piszcie!