Po pierwsze, ostatnio chodzę po świecie bardzo sfrustrowana. Nie wiem, czy to wina PISu, trolli twitterowych, czy smutnej wizji naszego społeczeństwa, która straszy mnie ze wszystkich nagłówków na portalach internetowych. Po drugie, zapisałam się ostatnio na Blog Conference Poznań i musiałam 5 minut (5 minut to w czasie internetowym wieki!) rozkminiać, jaką kategorię bloga zaznaczyć w zgłoszeniu. Gdzie są blogi o kulturze?
Niepopularni twórcy o popularnych sprawach
Nie było opcji „Blog o kulturze”. I trochę mi jest smutno. Ale bardziej się wkurzam. Tak ogólnie, nie na organizatorów, ani nie na blogosferę, tylko na świat.
I już naprawdę pomijam dość suchą ostatnio wannę, ale ja naprawdę jestem święcie przekonana, że blogi popkulturowe to perły w brudnym i pełnym śmieci oceanie internetu. Oczywiście, moja opinia w pewnym stopniu wynika z informacyjnej bańki, w której tkwię. Jasne, czytam głównie o popkulturze i wydaje mi się, że cały świat też powinien (a potem się dziwię, że blogowe imprezy nawet nie wspominają o takiej tematyce), ale mam wrażenie, że jako twórca potrafię popatrzeć na sprawę obiektywnie.
No dobrze, nie ma czegoś takiego jak obiektywne patrzenie. Ale do tekstów moich współblogowców (wymyśliłam właśnie nowe słowo!) podchodzę także krytycznie – głównie dlatego, by wyciągnąć jakieś wnioski dla swojej własnej pisaniny.
Blogi o tematyce geekowskiej to przykład rzetelnego i bardzo odpowiedzialnego podejścia do swojej niszy. Podziwiam analityczne teksty na Lekturze Obowiązkowej, systematyczność i dociekliwość Zwierza i błyskotliwość Catus Geekus. I strasznie trudno mi się pogodzić z tym, że reszta świata ma to gdzieś.
W sumie, patrząc na blogosferę pod kątem potencjału marketingowego, blogi o kulturze plasują się tam, gdzie w ogóle dyskusja o kulturze i jej kondycji . Czyli w dupie. Polacy nie czytają, lubią chodzić na filmy Vegi, a wujka Google najczęściej pytają, jak suszyć grzyby (więcej o najczęściej wpisywanych przez Polaków hasłach przeczytacie np. tutaj). Co zrobisz, jak nic nie zrobisz.
Z drugiej strony nie jest przecież tak, że nasze społeczeństwo nie chodzi do kin i nie ogląda seriali. Tyle, że statystyczny odbiorca nie ma potrzeby przeczytania kilku recenzji oraz dwóch obszernych artykułów na temat reprezentacji w twórczości reżysera X zanim wybierze się na film. Blockbustery nie potrzebują blogerów, żeby przekonać do siebie tłumy – mają od tego potężną marketingową machinę. Jest to pierwszy z brzegu powód, przez który w blogosferze (pop)kulturalnej nie ma dużych pieniędzy i pewnie nigdy nie będzie. Oczywiście ktoś mógłby poczynić uwagę, że w takim razie odwalamy wolontariat dla wielkich korporacji, ale wolontariat zakłada jakąś pomoc sprawie. Nie jestem pewna jaki wpływ na box office ma popkulturowy influencing, ale mogę się założyć, że raczej niewielki.
Blogi o kulturze i ich miejsce w blogosferze
Może przesadzam, bo przecież to nie jest tak, że blogerzy piszący recenzje filmów czy książek wybierają się na konferencje blogowe, a groźnie wyglądający ochroniarz pokazuje im wywieszoną na drzwiach kartkę „Tym od kultury wstęp wzbroniony”. Ostatecznie wpisałam w rubrykę rodzaj bloga „Lifestyle”. W końcu oglądanie Netflixa i podziwianie fanartów z Kylo Renem to jakiś (być może słaby, ale zawsze) styl życia.
Prawdopodobnie nie jest też aż tak źle – może i Disney nie obsypie nas dolarami za napisanie szeregu artów o The Last Jedi, ale czytelnicy blogów popkulturowych są prawdopodobnie najfajniejszymi czytelnikami blogów ever. Społeczność wokół Wanny jest (ciągle jeszcze) niewielka, ale współczynnik zaangażowania na przykład na fanpage’u zawsze wprowadza mnie w dobry humor. Zaangażowani czytelnicy to nadal najlepsze, co piszącemu może się zdarzyć. Niezależnie od tematyki bloga.
Niestety, ten wpis nie ma żadnej błyskotliwej konkluzji i służył tylko do leczenia frustracji autorki, która w byciu grumpy ostatnio przewyższa nawet grumpy cata. Ale jeśli macie pomysł, dlaczego ludzie tak bardzo chcą wiedzieć, jak suszyć grzyby, a nie czy warto obejrzeć nowy islandzki serial od Netflix, piszcie śmiało.