Dziś na blogu smutek, żałoba i rozpacz, czyli zamiast recenzji Infinity War stawiam Lokiemu pomnik trwalszy niż ze spiżu. Ale najpierw kilka przemyśleń natury ogólnej.
Infinity War – ostateczny triumf Marvela
Ile to już razy Marvel mnie zaskoczył? Szczerze mówiąc – o czym wspominałam w tekście „Nie mam żadnych oczekiwań wobec Infinity War” nie byłam przesadnie podekscytowana nowymi Avengersami. Za bardzo nacięłam się na Age of Ultron, żeby ślepo wierzyć w sukces. A jednak. Braciom Russo udało się dokonać niemożliwego – zrobić spójny, wyważony pod względem dynamiki, zabawny i poruszający film.
Infinity War, ze swoim rekordem otwarcia oraz najszybciej zgarniętym miliardem dolarów w historii kinowej dystrybucji to ostateczny nokaut, jaki Marvel zafundował swojej konkurencji. Jeśli chodzi o popkorniaki, MCU króluje od lat, regularnie wyciągając nas do kin.
Chodzenie na filmy o superbohaterach Marvela mogę już spokojnie nazwać rodzinną tradycją – nawet moi rodzice nie odpuszczają sobie przyjemności oglądania nowych epizodów tej gigantycznej komiksowej historii na dużym ekranie.
Tsunami emocji – w jakim stanie zostawili nas bracia Russo i co dalej z bohaterami Marvela?
Oprócz wspomnianej szybkości, z jaką Thanos zdematerializował kasę w naszych kieszeniach, trzeba wspomnieć także o tym, że żaden film nie wywołał ostatnimi czasy tak gwałtownego tsunami emocji. Nawet niedawny SerialCon zdominowany był przez rozmowy o tym, co wydarzyło się w finale Infinity War. A wydarzyło się dużo. Bracia Russo postanowili zaprezentować nam coś w rodzaju Krwawych Godów, tyle że w przestrzeni Marvel Cinematic Universe. W efekcie połowa naszych bohaterów obróciła się w pył. Co naturalnie rodzi pytanie – co dalej?
Pomimo, że podziwiam twórców za decyzję o takim, a nie innym zakończeniu filmu, nie mogę powiedzieć, że specjalnie przejęłam się losem pstrykniętych przez Thanosa bohaterów. Gdyby wybór znikających postaci był nieco inny, faktycznie rozkminiałabym teraz, jakie są szanse, że wszystko da się jakoś odkręcić. Nikt o zdrowych zmysłach nie sądzi przecież, że Kevin Feige zdecydowałby się zarżnąć panterę znoszącą złote jajka. Albo pająka. Nie wiem jak, ale ostatecznie ofiary pstryknięcia Thanosa powrócą.
Nie ma się jednak co cieszyć. Nie bez przyczyny dezintegracji ulegli bohaterowie albo drugoplanowi, albo ci w MCU młodzi stażem. W 4 części z dużym prawdopodobieństwem zobaczymy wielkie (i pewnie – smutne) pożegnanie się z oryginalnym składem Avengers, który będzie musiał – zgodnie z motywem przewodnim walki z Thanosem – poświęcić się dla dobra ludzkości. I przy okazji zrobić miejsce nowym bohaterom i kolejnym fazom MCU.
Loki w Infinity War – pożegnanie z postacią
I tutaj zaczyna się mój wielki dylemat, problem i źródło chandry. Jako długoletnia fanka MCU czuję się szalenie przywiązana emocjonalnie do „starych” postaci. Z drugiej strony rozumiem i wiem, że trzeba iść naprzód a show musi trwać. Ale, cholera jasna, nawet sobie nie wyobrażacie, jak bardzo nie umiem przejść do porządku dziennego ze swoją stratą.
Podczas gdy wszyscy są poruszeni finałem, ja rozpaczam z powodu pierwszych 5 minut filmu.
Może zabrzmi to górnolotnie, ale mój fangirling w stosunku do Lokiego naprawdę zmienił w moim życiu dużo. Z nostalgią wspominam 2012 rok, kiedy wszyscy czekaliśmy na The Avengers, a ja – młoda studentka, spędzałam godziny na forum Hiddle’s Army prowadząc niekończące się rozmowy o wspaniałości młodszego brata Thora. Poznałam wtedy od groma cudownych ludzi, z którymi kontakt mam do dzisiaj. A połączyło nas wtedy „głupie” uwielbienie dla Lokiego. Żeby jeszcze bardziej przybliżyć wam moje przywiązanie do tej postaci nadmienię, że przez ten fangirling napisałam o Lokim w komiksach Marvela pracę magisterską. Po prostu kapitał uczuć, jaki zainwestowałam w tę postać, postać której martwe ciało Thanos rzucił pod nogi Thora w pierwszej scenie, sprawił, że seans Inifinity War zdruzgotał mnie doszczętnie.
Jakby tego było mało, twórcy dobitnie postanowili udowodnić mi, że czas Lokiego w MCU się skończył, wkładając w usta Thanosa słowa, które w sumie niezbyt pasowały do kontekstu. „No resurrection this time” – miałam nieodparte wrażenie, że to Kevin Feige przemawia ustami Thanosa, żebyśmy nie daj boże nie machnęli na śmierć Lokiego ręką. Bo wiecie, Lokiemu zdarzyło się już umierać – ba, w bardzo, bardzo podobnych okolicznościach (patrz Thor: The Dark World). Dodatkowo, film przypomina nam o ostateczności tej śmierci również w rozmowie Thora z Rocketem, kiedy bóg piorunów mówi o swoim przeczuciu, że śmierć Lokiego tym razem jest permanentna.
Biorąc pod uwagę historię Lokiego w MCU, jego rozwój jako postaci i cały kontekst żegnania się ze starymi bohaterami znanymi z pierwszych faz filmów, jestem całkowicie przekonana że oto przyszło mi naprawdę rozstać się z moim ukochanym bogiem psot.
Infinity War pozostawia mnie z uczuciem popkulturowej żałoby z powodu fikcyjnej postaci. Co z tego, że fikcyjnej, skoro ta strata naprawdę mnie boli. Wiem, że to kwestia prostej nostalgii – tak jak pisałam, mam masę naprawdę fajnych wspomnień związanych z fandomem Lokiego. Nie mogę jednak odgonić się od myśli, że jednak było kilka całkiem trzymających się kupy pomysłów, by Lokiego zachować dla potomności. Nawet jeśli już bez udziału Toma Hiddlestona. Wszak Loki w komikowym świecie nie raz zmieniał wygląd i postać. Chętnie zobaczyłabym na ekranie Lady Loki albo Lokiego, który odradza się jako mały chłopiec, który zarabia na ulicy grając (i oszukując oczywiście!) w karty.
Good bye, Asgard!
Żal mi w ogóle całego Asgardu, bo niestety cały (w miarę) happy end ze statkiem ocalałych po Ragnaroku został zrujnowany przez braci Russo. Oglądanie filmu Waititiego w kontekście wydarzeń z Infinity War już nigdy nie będzie dla mnie tak samo rozrywkowe.
Pod tym postem możecie śmiało wylewać swe żale. Albo zachwyty. Jak tam, żyjecie po Infinity War, czy czujecie, jakby Thanos pstryknął was w odmęty rozpaczy? Piszcie!