No więc stało się. Dzisiaj obchodzę 30 urodziny. I jak to przystało na wieczną marudę nie przyjęłam tego najlepiej. Ostatnio tak wielkiego doła miałam kończąc lat 20 i wszystko wskazuje na to, że i za 10 lat będę rozpaczać.
Jednak, kiedy spojrzę na moją dekadę bycia dwudziestolatką to nie da się ukryć, że po pierwsze, dużo rzeczy się wydarzyło, po drugie – były to w większości rzeczy dobre i udane. Ja sama nieco się zmieniłam i złapałam dystans do kilku spraw. Ten wpis dedykuję wszystkim, którzy mają rozterki związane z upływającym czasem i ilością świeczek na torcie. Bo mnie wzięło na przemyślenia.
10 lat fangirlingu
Na początku muszę wspomnieć, że byłam dość sztywną nastolatką i lubiłam być najpoważniejszą osobą w towarzystwie. Dopiero po przekroczeniu 20 roku życia pozwoliłam sobie na odrobinę dystansu do siebie. A pomogła mi w tym… popkultura i fandom. Zaczęłam wtedy dość intensywnie chłonąć seriale i filmy oraz odkryłam grzeszne przyjemności fangirlowania na Tumblrze. Ten okres w moim życiu przyniósł mi wiele radości, ekscytacji i nowych znajomości, a także pomógł mi w trudnych chwilach (przez całe studia borykałam się z czymś, co dziś z pewnością określiłabym depresją – wtedy po prostu nie wyobrażałam sobie iść z tym do lekarza). Zaważył także np. na temacie mojej pracy magisterskiej oraz na decyzji o założeniu bloga.
Takie namiętne odbieranie kultury popularnej nieco u mnie okrzepło (punktem kulminacyjnym było chyba “Endgame”). Szczerze mówiąc przez krótki czas sądziłam, że już po prostu nie potrafię się jarać i ekscytować tak jak kiedyś. Jednak ku mojej uciesze znalazłam ostatnio coś, co zawładnęło moim fangirlowym serduszkiem dokładnie tak, jak niegdyś Loki i Thor. Mam na myśli odkryty przeze mnie ostatnio francuski musical “Mozart l’opera Rock” z 2009 roku. Myślę, że napiszę o nim kiedyś coś więcej, póki płynę na fali mojego ogromnego entuzjazmu.
W każdym razie wychodzi na to, że możliwości fangirlingu we mnie nie umarły i jest to odkrycie, które rozświetla trochę ten jakże ponury dzień.
Życie w internetach: media społecznościowe
Ostatnio przerzuciłam swoją aktywność na Twittera, gdzie czuję się swobodniej przynajmniej z kilku powodów, o których postaram się opowiedzieć. Przede wszystkim jestem przytłoczona całą tą wiedzą z social media marketingu. Facebook kojarzy mi się ze strategią, planowaniem postów, robieniem intensywnego i angażującego contentu i zbieraniem nowych lajków.
Rzecz w tym, że Wanna nigdy nie była dla mnie projektem komercyjnym i nie chciałam budować żadnych strategii – to miało być miejsce radosnego i spontanicznego dzielenia się popkulturowymi spostrzeżeniami. Kiedy tych nowych obserwacji zabrakło, nie chciałam pisać na fanpage’u na siłę.
Jednak moje konto twitterowe zawsze traktowałam jak miejsce, gdzie mogę poruszyć różne tematy, niekoniecznie związane z popkulturą. A że ostatnimi czasy miałam wybitnie ochotę trochę ponarzekać na nasz kraj, społeczeństwo, ludzkość i wszystko to sami rozumiecie – Twitter to idealne miejsce na takie posty.
Generalnie po latach w końcu zrozumiałam, że nie muszę na siłę być w każdym popularnym serwisie społecznościowym i nauczyłam się odpuszczać. Na przykład Instagram wzbudza we mnie trochę za dużo stresu oraz kompleksów i nie wiem, czy kiedykolwiek się tego pozbędę. Kiedyś odczuwałam dużą presję związaną z social mediami. Teraz po prostu wiem, że trzeba sobie wybrać to, w którym jest nam najlepiej.
Stosunek do siebie: akceptuj wady, ale nigdy nie gódź się ze sobą
Jeśli chodzi o moje trudne relacje ze sobą, to przez ostatnie lata raczej mi się poprawiło. Wiecie, ja zawsze miałam dość krytyczną wobec siebie postawę i bardzo mnie to hamowało (i trochę nadal hamuje) w robieniu rzeczy. Ostatnio jednak zrozumiałam, że pewne cechy naszej osobowości musimy po prosty zaakceptować i tyle – zwłaszcza, jeśli te wady nie są czymś, co innych krzywdzi.
Na przykład ja przez całe swoje życie próbowałam uciekać przed oskarżeniami o pretensjonalność, płytkość czy też mierność umysłową. Strach przed wszelkimi szufladkami oraz krytyką spowodował, że moja internetowa działalność (pod szyldem Wanny) była mało charakterystyczna i jakby na pół gwizdka. Pragnęłam bardzo, żeby wszystkim się podobało. Nie chciałam nigdy pisać czegoś, z czym można by polemizować, unikałam ostrych wymian zdań oraz kontrowersyjnych opinii. Byle tylko nie zrobić z siebie głupka.
Dzisiaj nie tylko widzę, że był to mój błąd, ale też po prostu zaakceptowałam to, że moje osądy są czasem powierzchowne (bo nie da się wszystkiego zgłębiać i analizować wszystkich aspektów), że lubię się po prostu zgrywać (mam wrażenie, że mam w sobie uwielbienie do niewinnego trollingu), a tak w ogóle to owszem – bywam pretensjonalna: marzę o jedzeniu kolorowych makaroników w Paryżu, wracam czasem do emo płyt Evanescence i śpiewam piosenki z bajek Disneya, kiedy nikogo nie ma w domu. No trudno.
Z drugiej jednak strony nie kupuję tych wszystkich wezwań do “pogodzenia się ze sobą” lub “życia w zgodzie ze sobą”. Gdybym żyła w zgodzie ze sobą, nigdy nie zmusiłabym się do rozwoju. Gdybym ze sobą nie walczyła, nie poruszałabym się naprzód, a moje życie wewnętrzne wyglądałoby jak jałowa pustynia (o widzicie, nawet mi się zdarza pisać w sposób kiczowaty – fuck it). W pewnych granicach wkurwianie się na siebie wyrabia charakter lepiej niż radosna akceptacja.
Kompleksy
W drodze do 30-stki zgubiłam większość moich kompleksów. Z trudem przypominam sobie, co spędzało mi sen z powiek, kiedy byłam nastolatką, ale jak już sobie przypomnę to nie mogę uwierzyć, że traciłam czas na takie pierdoły. Oczywiście nadal nie lubię pewnych części mojego ciała, ale jakoś już się do nich przyzwyczaiłam. Tak jak i do kilku niepotrzebnych kilogramów, które posiadam.
Jeśli chodzi o dbanie o własne ciało to zupełnie zmieniłam perspektywę i martwię się raczej o swoje zdrowie i samopoczucie, niż jego ocenę w oczach obcych ludzi. Z pewnością mniej przejmuję się opinią innych i gdybym miała wskazać najlepszą rzecz w byciu w moim wieku, to jest to zdecydowanie większa pewność siebie oraz co za tym idzie – mniejszy kłopot z tym, co inni o tobie myślą.
Wychodzenie ze strefy komfortu
Przepraszam za ten kołczingowy slang, ale serio, nie wiem jak to inaczej określić. Przez 10 ostatnich lat zrobiłam mnóstwo rzeczy, które wzbudzały we mnie strach. Skończyłam studia, poszłam do pierwszej pracy, zdałam prawo jazdy, założyłam bloga, zdobyłam ponad 700 fanów na Facebooku (niektórzy mogą się śmiać z tej liczby, ale wyobraźcie sobie pomieszczenie z 700 osobami, które lubią to, co piszecie w Internecie!), a ostatnio wraz z Agatą z Bałaganu Kontrolowanego stworzyłyśmy podcast i nagrałyśmy już 8 odcinków!
Chociaż od kilku lat regularnie marzę o kanale na YouTube, to i tak mogę być z siebie dumna. Oczywiście żałuję, że nie poświęciłam Wannie dostatecznej ilości czasu i nie pozwoliłam jej się rozwijać, ale to jedna z rzeczy, z którą się pogodziłam: jestem wybitnym late bloomerem i pewne rzeczy dochodzą do mnie wolniej. Kto wie na co odważę się przez kolejne 10 lat?
Na Anchorze znajdziecie linki do wszystkich miejsc, w których możecie posłuchać FANtropii:
Kiedy kończę ten tekst, jestem 30-latką od godziny i jak można było się spodziewać – nie czuję żadnej różnicy. Wydaje mi się, że odkąd skończyłam studia czas zaczął działać dla mnie trochę inaczej. Nie jest pokawałkowany na semestry, nie dąży do konkretnego celu (np. uzyskania dyplomu) i po prostu płynie, a ja mam większą swobodę w doborze tempa kroków, jakimi idę przez życie.
I pewnie – wiele rzeczy mam jeszcze do poukładania w głowie. 10 lat temu byłam przekonana, że w wieku 30 lat będę pewna siebie, mądra i piękna. Cóż, to się może nie do końca udało, ale przynajmniej nadal czuję w sobie energię, by do tego dążyć.