Kylo Ren. Od czasów Jar Jar Binksa żadna postać nie spotkała się z takim hejtem. Od czasów Dartha Vadera żadna postać nie spotkała się także z takim uwielbieniem. Długie rozważania o tym po której Stronie Mocy stoi Ben Solo i dlaczego stoję tam razem z nim.
Ups, I did it again!
Dyskusje o The Last Jedi powoli cichną, psychofani Lucasa wychodzą z szoku oraz zaczynają panować nad niekontrolowanymi wymiotami pełnych żółci komentarzy. To doskonały czas, by na spokojnie zastanowić się, co właściwie wyprawiają twórcy i dlaczego (znów) wpadliśmy jak śliwki w kompot.
Zacznę od tego, że od pierwszego obejrzenia Przebudzenia Mocy uwielbiam wszystkich nowych bohaterów pojawiających się w sadze. W mojej recenzji sprzed 2 lat nie mogłam się nachwalić, jak cudownymi postaciami są Poe i Finn, a także wyrażałam nieposkromioną radość, że główną bohaterką Gwiezdnych Wojen w końcu jest kobieta. Entuzjastyczna, pewna siebie, zaradna, odważna i odrobinę tajemnicza. I co?
I dupa.
Wiecie, z jaką pasją i złością pisałam o tym, jak Disney niemalże wykluczył Rey z kampanii marketingowej The Force Awakens i wciskał wszędzie antagonistę? Jak, niczym nauczycielka z podstawówki, tłumaczyłam dlaczego dzieci nie powinny podziwiać czarnego charakteru serii? I co?
I dupa.
Bo chociaż Girl Power jest bliskie memu sercu, chociaż nadal cieszę się, że twórcy zdecydowali się na protagonistkę i że w ogóle w rebelii jest tyle kobiet to… Kocham Kylo Rena. I ze wstydem muszę przyznać, że jego postać obchodzi mnie bardziej, niż jakakolwiek inna w nowej trylogii. Czy to oznacza, że mu kibicuję? ZNOWU kibicuję czarnemu charakterowi? Przyrzekam, że ten przypadek nie ma nic wspólnego z moją miłością do Lokiego! OK., może i trochę ma, ale – jak wyjaśnię potem – mam na to dobre uzasadnienie.

Dlaczego Kylo Ren jest lepszy niż Rey?
Ostatnimi czasy w popkulturze dominuje pewien określony schemat budowy czarnych charakterów. Nikogo już nie kręcą postacie złe do szpiku kości, całkowicie nikczemne i zupełnie przez to banalne – jak wilk z baśni o czerwonym kapturku. W komiksach superbohaterskich trend rozpoczął Marvel Comics – każdy łotr powinien mieć porządne backstory, tak byśmy czuli rozgrywający się w nim moralny konflikt oraz dostrzegali, jak cienka jest linia oddzielająca bohatera pozytywnego od czarnego charakteru. Bo czasem jest to tylko odmienne przekierowanie swojej mocy i doświadczeń życiowych. W przypadku superbohaterów – na pomaganie, w przypadku tych drugich – na zdobywanie władzy/spełnianie ambicji.
Czy trend komplikowania czarnych charakterów jest dobry? No pewnie! Bo przecież im większy zamęt w głowie oglądającego/czytającego – tym lepiej dla całości historii. Nic nie jest proste, wszystko jest relatywne. Z takiego założenia powstają doskonali przeciwnicy naszych ukochanych bohaterów. Ale przy okazji to wszystko sprawia, że coraz trudniej się zdecydować, po której stronie jesteśmy.
I o ile po Przebudzeniu Mocy bardziej trzymałam się Rey – chociaż konstrukcja postaci Kylo Rena bardzo mi się podobała (i broniłam jej do ostatniej kropli krwi przed wszystkimi, którzy byli zawiedzeni, że z niego żaden drugi Vader), to po The Last Jedi jest już dla mnie całkowicie jasne, że to Kylo zasługuje na moją (i waszą) uwagę o wiele bardziej.

I oczywiście – jestem na twórców o to trochę zła. Nie po to przecież dostałam w końcu dziewczynę w roli głównej, by stwierdzić, że jednak wolę czarny charakter. W przypadku Lokiego nie cierpi przynajmniej moje poczucie solidarności jajników (bo wybieram między nim, a Thorem). Nie mniej jednak w The Last Jedi nie dostałam tego, czego chciałam jeśli chodzi o rozwój Rey. Ale tak to jest, kiedy bohater jest właściwie nieskazitelny moralnie i tak naprawdę nie bardzo jest w nim miejsce na jakąkolwiek zmianę.
Monomityczna podróż bohatera musi mieć jakiś cel, ale przede wszystkim – musi mieć miejsce. W Przebudzeniu Mocy Rey faktycznie przebywa pewną drogę, zmienia się jej status, ma przed sobą zadanie. W drugiej części jednak, ta podróż gdzieś się zatraca. Misja odnalezienia Luke’a i rozpoczęcia treningu Jedi niezbyt się udała. To znaczy – oczywiście, Rey spotyka Luke’a, nawet odbiera jakieś lekcje, ale na końcu okazuje się, że w sumie w ogóle nie jest to jej potrzebne.
Bohaterka, która nie potrzebuje nauki, bo wszystko już wie i wszystko ma (w sobie!), która się nie waha i trwa wiernie przy Jasnej Stronie Mocy… Nic dziwnego, że najlepszym wątkiem ostatniego epizodu była jej relacja z Kylo Renem. To zadanie – samodzielnie wybrane przez Rey (mimo tego, że połączenie umysłów Rey i Kylo było pomysłem Snoke’a) – nawrócenia Bena Solo, było w jej wątku zdecydowanie najciekawsze, bo obiecywało zaburzenie status quo.
Niestety, ani w przypadku Rey, ani Kylo nic takiego się nie stało (bo ostatecznie żadne z nich nie zmieniło frontu). Różnica polega na tym, że trwanie w swoich dążeniach i postanowieniach w przypadku Kylo Rena jest po prostu ciekawsze. Ren, w przeciwieństwie do Rey nie jest niczego pewien. A to zdecydowanie czyni go postacią, z którą łatwiej się utożsamić.
Zrobić coś, z czym nie czujemy się dobrze, bo szef tego wymaga? Rywalizować z ambitnym współpracownikiem, który najchętniej pozbyłby się nas w mgnieniu oka? Realizować swoje dążenia, by po czasie z rozczarowaniem przekonać się że są płytkie i w gruncie rzeczy dziecinne? To bardziej ludzkie, prawdziwsze i bliższe naszemu doświadczeniu niż cudowny przypadek Rey, która z bycia zbieraczką złomu stała się wybrańcem i być może najważniejszą osobą w galaktyce.
Chcieć wyrwać się ze starego życia, zrzucić ciężar oczekiwań rodziców i środowiska, zrobić coś po swojemu, a jednocześnie cały czas mieć z tyłu głowy ten głos „A może oni faktycznie wiedzieli lepiej? Może popełniłem błąd?”. Na tym polega dorosłość i my to doskonale rozumiemy, prawda?
Kylo Ren ze swoją emocjonalnością i upartym podążaniem ścieżką, której wybór był błędem (z czego pewnie zdaje sobie już trochę sprawę) budzi jeśli nie sympatię, to przynajmniej pewne zrozumienie. Nie mam zamiaru w tym tekście wchodzić w polemikę z antyfonami Kylo. Jeśli dwa filmy nowej sagi nie przekonały kogoś do tego bohatera, to nikt nie zdoła tego zrobić. Poza tym, jak to słusznie zauważyła Magda z Catus Geekus w swoim materiale o Kylo i toksycznej męskości, cechy za które się go lubi są dokładnie tymi samymi, za które część fanów go nie znosi.

Uwierzcie mi, że spędziłam już długie godziny na tłumaczeniu wszystkim, którzy się ze mną nie zgadzają, że nieudane próby bycia drugim Vaderem to najlepsze co mogło przydarzyć się tej postaci. Chociaż z drugiej strony, Anakin to też Vader, nie? Tak jak Ben Solo jest Kylo Renem. A przecież chyba nie trzeba nikogo przekonywać, że postać antagonisty w nowej trylogii jest po prostu lepiej napisanym i zagranym Anakinem.
Przypadki fangirlingu – Loki a Kylo Ren
Uwielbiam Rena nie tylko dlatego, że tak wspaniale gra na nosie fanboyom Vadera i że z jego fochem na świat po prostu łatwiej mi się utożsamić. Mój fangirling jest pokłosiem innego fangirlingu, który stał się integralną częścią mojej osoby. Odkąd pierwszy raz ujrzałam Kylo na ekranie kinowym, nie mogłam odpędzić się od skojarzeń z Lokim.

Z resztą, analizowałam już pewne podobieństwa dwa lata temu, kiedy pisałam o tumblrowym szaleństwie wokół postaci. Wspominałam o tym, że obaj bohaterowie mają daddy issues i obaj mają na koncie zabicie biologicznego ojca. Po The Last Jedi mogę dodać, że dzielą też doświadczenie pozbycia się drugiego ojca. Zarówno Snoke, jak i Odyn to dla naszych ukochanych łotrów autorytety i figury ojcowskie. Wszystkie ich działania odnoszą się do właśnie do nich, ich wpływ na decyzje, które podejmują zarówno Ben, jak i Loki jest ogromny (chociaż bohaterowie często nawet nie zdają sobie z tego sprawy). Loki nie uciekł się do morderstwa (co podejrzewaliśmy po The Dark World), ale wymazał Odynowi pamięć i zesłał na Ziemię, sam przejmując władzę nad Asgardem. Kylo rozwiązał swój problem bardziej stanowczo, przecinając swojego mentora na pół. Oczywiście, shippujący Reylo powiedzą, że to z miłości. Ale mnie się tam wydaje, że to dlatego, że Snoke śmiał skrytykować absolutnie cudowną maskę Bena. W końcu nikt nie będzie mu mówił, co ma nosić, nie?
Lokiemu drastyczne uwolnienie się z rodzinnych zobowiązań wyszło na dobre. Zamiast próbować zadowolić swojego mistrza, w końcu mógł znaleźć własną drogę – przez środek granicy między złem a dobrem.
Po zabiciu Hana, wieszczyłam Kylo umocnienie się w Ciemnej Stronie Mocy (idąc tropem analogii do Lokiego, Kylo wydaje się być w punkcie mniej więcej Avengersów – czyli „szybko, zanim dojdzie do nas, że to bez sensu!). Trzymam kciuki, by Ben Solo nieco wypłowiał z bycia czarnym charakterem i na końcu poszedł drogą Szarych Jedi. W ogóle koncept Szarego Jedi to coś, na co ogromnie liczę w nowej trylogii. Ale to już temat na zupełnie inny art.
Postmodermizm w micie

Niektórzy uważają, że Star Wars powinno pozostać prostą historią opartą o monomit Campbella. Ja z radością obserwowałam, jak w The Last Jedi Rian Johnson pozwala sobie na pewne eksperymenty i grę z konwencją. Myślę, że to już czas na nieco bardziej postmodernistyczne Gwiezdne Wojny, w których w końcu ktoś zakwestionuje stary podział na Jasną i Ciemną stronę Mocy. Czy tą osobą będzie Rey? A może jednak Kylo? Życzę mu tego z całego serca, ponieważ byłoby to coś o wiele lepszego, niż redemption arc na łożu śmierci.
Na koniec podzielę się z wami moją herezją: uważam, że Kylo Ren to o wiele lepszy villain niż Vader. Uwielbiam Star Wars i nie rozumiem, jak można nie uwielbiać, ale nie mam nabożnego stosunku do tej serii. Jest prosta i w tej prostocie jest mnóstwo pociągającego uroku, ale jednak Vader zawsze był dla mnie bardziej ideogramem Sitha niż pełnokrwistą postacią. A kiedy miałam okazję w końcu poznać jego backstrory i w końcu zrozumieć stojące za nim motywacje, to… no wiecie, wyszła z tego trylogia Anakina – postaci raczej żałosnej niż ciekawej. W tym kontekście wybaczcie mi, ale nie pozostaje mi nic innego jak fangirlować Kylo.
Jeśli jeszcze macie siły na dyskusje, to zapraszam do sekcji komentarzy. Ale nie obrażę się, jeśli nie macie. Wiem, że gwiezdne wojny w Internecie bywają wyczerpujące.