Kiepskie żarty, dłużyzny, niepotrzebne wątki? Założę się, że za kilka miesięcy nikt nie będzie o tym pamiętał. A Last Jedi objawi się wielu wściekłym fanom jako film o wiele lepszy, niż myśleli na początku.
Zacznijmy od tego, że naprawdę chciałam napisać tę recenzję. Spisałam sobie moje (jakże błyskotliwe – tak sobie myślałam) refleksje i z zadowoleniem zasiadłam do oglądania/ czytania wrażeń blogerów i vlogerów popkulturowych, których zdanie sobie cenię i z którymi zazwyczaj się zgadzam (patrz między innymi – Catus Geekus, której gratuluję odwagi wejścia na pole minowe zwane YouTubem i Ichabod, którego spoilerowi omówienie sprawiło, że miałam ochotę wyrzucić swój notes z przemyśleniami na temat filmu do kosza).
Strasznie dziwna sprawa z tym Ostatnim Jedi. A raczej z recenzjami. Zazwyczaj jest bowiem tak, że jeśli film mi się podoba, to z politowaniem patrzę na wszystkich, którzy usiłują mi wytłumaczyć, że jednak to była słabizna. No bo jak to – JA, JA SIĘ NIBY NIE ZNAM? W tym przypadku jednak zupełnie rozumiem i co najdziwniejsze – absolutnie się zgadzam z wieloma zarzutami wobec tego filmu (z zarzutami, a nie z hejtami, które nie mają nic wspólnego z godnością i rozumem człowieka).
Tyle, że… po prostu dobrze się bawiłam na tym filmie i nie mam właściwie ochoty mieć pretensji, że miał słabsze momenty. Bo to nie jest tak, że ja nie dostrzegam w tym filmie wad. Widzę je wyraźnie. Co więcej – jestem przekonana, że gdyby układ gwiazd, temperatura, mój poziom wypoczynku, składnik śniadania, które jadłam w niedzielny poranek były nieco inne – mógłby mi się nie podobać. Żarty mogłyby mnie zirytować, środek filmu znużyć… A jednak najwyraźniej wszelkie konfiguracje planet sprzyjały temu, bym nie popadła w krytykanctwo.
Nie wiem, ja po prostu chyba za bardzo lubię Gwiezdne Wojny. Na tyle bardzo, że nawet już zapomniałam o poziomie utrapienia, jaki dał mi seans prequeli Lucasa. Zamiast tego mózg wydestylował w mojej pamięci tylko najlepsze wspomnienia – pięknych i ciekawych plenerów, strojów i tłumów. Nic dziwnego, że nie narzekam i na Last Jedi. OK., to nie była najlepsza część Star Wars, ale przecież nikt rozsądny się nie spodziewa, że z filmu na film będziemy mieli do czynienia z dziełami coraz bardziej pobijającymi pierwowzór.
Szczerze mówiąc, w Imperium Kontratakuje też nie ma czegoś szczególnie spektakularnego, a przez wielu fanów to właśnie środkowa część trylogii jest określana jako najlepsza. Ktoś może powiedzieć „Ale jak to? Przecież to w Imperium Luke dowiaduje się, kto jest jego ojcem!”. To prawda, ale ja osobiście, jako człowiek który poznał Gwiezdne Wojny (jako ciągle przewijający się w popkulturze motyw) zanim je zobaczył, do tego big revealu nie przywiązywałam nigdy AŻ takiej wagi.
Dlaczego mimo uznania wad lubię Last Jedi? Bo wywołał we mnie dokładnie te uczucia, które wywołać powinien. Przez ekscytację już na kilka dni przed seansem, poprzez pozytywny nastrój na sali kinowej, a wreszcie – starłorsowy klimat, który pozostaje ze mną do teraz. Każdy film z uniwersum po prostu przypomina mi, jak bardzo lubię ten kosmiczny świat przedstawiony. Znów spędzam godziny na tumblrze obserwując rozwój dyskusji oraz podziwiając nowe fanarty, znów mam ochotę sięgnąć po książki, znów układam w głowie nowe wątki i scenariusze (z których mógłby powstać całkiem pokaźny fan fik), znów marzę o mieczu świetlnym i znów przypominam sobie, że na ścianie w moim salonie koniecznie musi zawisnąć coś z motywem gwiezdnowojennym.
Rian Johnson zrobił film, który wywołuje taką masę dyskusji, że na pewno jeszcze długo będę na nie wpadać buszując po sieci. I dobrze, bo uwielbiam kiedy wraca do mnie temat Gwiezdnych Wojen. Tym razem, wbrew mej naturze, naprawdę nie narzekam.
A wy?