Dziś zwięzła notka, która sprowadza się do dwóch palących kwestii – czy powinniśmy się wstydzić swoich wyborów serialowych i czy warto obejrzeć Lucyfera.
Guilty czy nie guilty? Wiem, że w fandomie co jakiś czas wybuchają dyskusje o tym, czy w ogóle istnieje coś takiego, jak guilty pleasure. Bo niby czemu mamy się wstydzić, że coś wzbudza naszą sympatię? Czy wskazanie palcem w górę i wygłoszenie z mądrą miną tekstu Wiem, że to jest słabe, ale ja to lubię, nie wieje bucerią? Jeśli już lubimy jakiś serial/książkę/film, to zazwyczaj argumentujemy ten fakt nieco inaczej, niż punktując wady. A jeśli wady są zaletami, to znaczy że w gruncie rzeczy… wcale nie są wadami. OK., nie zapędzam się w ten las, bo nie mam maczety i mogę się zaplątać.
A przechodząc do sedna.
Obejrzałam Lucyfera, wiecie? To znaczy – pierwszy sezon, bo akurat wrzucili na Netflixa i nie miałam czego oglądać podczas pakowania się do Chorwacji. Szczerze mówiąc do tego serialu miałam już jedno podejście, które skończyło się na dwóch odcinkach i generalnym MEH. Ale skoro Netflix już pokusił się o dodanie, a korzystanie z tego serwisu jest TAK proste, to pomyślałam A co mi tam, i tak nie mam czasu na wciągające historie. No i mam. Teraz z niecierpliwością wyczekuję 2 sezonu (wiem, wiem że na dniach premiera 3 sezonu, ale przypominam, że o Netflixie tu mowa).
Trochę mnie znacie i wiecie, że jak coś ma diabła lub jakiś element nadprzyrodzony, to od razu mam tendencję do porównywania tego z Supernatural. Takie mam zboczenie, nic nie poradzę. Czy te seriale mają coś ze sobą wspólnego? Nie bardzo, ale nie w tym rzecz. Otóż przez cały proces oglądania Lucka nie mogłam pozbyć się myśli, że oto oglądam jakiś pokręcony fanfik SPN (AU oczywiście, czyli alternative universe), w którym Lucyfer jest czarująco ambiwalentny, z przechyłem ku jasnej stronie mocy, główna postać kobieca jest piękna i bez wad, a cała rzecz polega na budowaniu napięcia pod niezbyt z resztą oryginalny romans.
Czy mi to przeszkadzało?
Oczywiście, że… nie! Ba, jestem w stanie uznać, że gdyby nie to dziwaczne skojarzenie serial podobałby mi się o wiele mniej. No bo faktycznie, wszyscy tam są tak piękni i dobrze ubrani, że ciężko mi nawet zawyrokować, czy mam większego crusha na Lucyfera, czy Chloe (a może jednak Maze?). Główny „zły” jest tak groteskowy, że wycina pentagramy na ciałach tylko dlatego, że wydaje mu się to cool. Tytułowy bohater jest natomiast wyjęty ze snu nastolatki, która w mrokach nocy i z rumieńcem na licach pisze kolejną historię o pięknej i bestii. Mogłabym udawać, że sobie trochę kpię, ale prawda jest taka, że mnie się również to zdarzyło. A nastolatką wtedy już dawno nie byłam.
Lucyfer: Guilty pleasure?
Nie wszystko, co czytamy musi być arcydziełem literatury, nie wszystko co oglądamy musi być Lynchem. Lucyfera polecam tym, którzy mają ochotę na coś uroczo naiwnego i podejrzanie wciągającego. To będzie też niezły wybór dla wszystkich, którzy pragną przygarnąć kolejnego Toma do serca pełnego innych czarujących i przystojnych Tomów. No i dla fanów Supernatural, pod warunkiem, że nie potraktują serialu jak konkurencję, a właśnie coś w rodzaju alternatywnego świata, w którym bracia Winchester siedzą sobie na swojej prowincji, a Szatan rozbija się dobrymi samochodami w Los Angeles.
A wy, co sądzicie o Lucyferze? No i jak tam z waszymi guilty pleasure? Piszcie!