Dzisiaj zupełnie niepopkulturowy wpis o tym, jak nieodpartą pokusą bywa możliwość pouczania obcych ludzi. Zwłaszcza za pośrednictwem komentarzy na Facebooku.
Dzisiejszy wpis jest wynikiem impulsu, który narodził się we mnie, kiedy zwyczajowo scrollowałam facebookowego news feed’a. Czytanie komentarzy w Internecie to prawdopodobnie najszybszy sposób na nabawienie się frustracji. Wiecie, co mnie zawsze najbardziej męczy? Nie ilość zdań z którymi się nie zgadzam (a te przecież mogą być całkiem sensowne), nie ilość bzdur, a raczej łatwość z jaką ludzie powtarzają pewne obiegowe opinie, utwierdzają stereotypy i posługują się wyświechtanymi frazesami.
Wczoraj na swoim fanpage’u Martyna Wojciechowska poinformowała fanów o wypadku motocyklowym, który niedawno miała i w wyniku którego złamała obojczyk. Do posta dołączyła swoje uśmiechnięte zdjęcie na którym widać (co by nie mówić – kozacko wyglądającą) bliznę. [Link
do wpisu o którym piszę.]
|
Dziś na grafiki wybrałam las. Poszukiwanie własnej ścieżki i te sprawy. A poza tym, lasy są ładne. |
Ponieważ Martyna ma porażająco wielką ilość fanów na Facebooku – co mnie absolutnie nie dziwi, bo jest to jedna z najbardziej inspirujących kobiet na świecie, każdy jej wpis wywołuje ogromne zaangażowanie. Komentarzy pod postem pojawiło się multum, w tym ten najchętniej lajkowany (ponad 5 tys.) o treści „Martyna, masz córkę i nigdy o tym nie zapominaj. Może warto czasami trochę zwolnić i odpuścić” oraz inne tego typu, których autorzy wspaniałomyślnie postanowili pouczyć podróżniczkę o tym, że „ma dziecko i ma dla kogo żyć/nie żyje tylko dla siebie”. (Zanim zacznę narzekać, muszę zwrócić uwagę, że bardzo wiele osób po prostu życzyło Martynie szybkiego powrotu do zdrowia i wcale nie odczuwało potrzeby dzielenia się swoimi życiowymi mądrościami, lub – wytykało tym bardziej zatroskanym próby taniego moralizatorstwa. Uff, jednak nie wszystko stracone.)
Nie mam zielonego pojęcia dlaczego coś we mnie pękło, ale fala goryczy i złości zalała mój umysł po przeczytaniu tych – uprzejmych przecież i niewinnie wyglądających zdań. Wiecie, kiedy mamy do czynienia z hejtem, bardzo łatwo go po prostu zignorować, wyrzucić z pamięci i olać. Czy kiedykolwiek jednak doświadczyliście/łyście sytuacji, kiedy ktoś (ciotka, babcia, ojciec, brat, matka, przyjaciel itp.) pod płaszczykiem troski udzielał wam rad, które po dłuższym nad nimi zastanowieniu okazały się ukrytą krytyką wszystkiego, co do tej pory robliście/łyście?
To dla kogo w końcu żyć?!
Wszystko tutaj sprowadza się do prostego i bardzo popularnego stwierdzenia, które na pierwszy rzut oka nikogo nie krzywdzi, ba – ma w sobie pierwiastki bardzo szlachetne i pozytywne. „Żyję dla kogoś”.
Powtarzają to poświęcające się dzieciom matki, powtarzają księża z ambony, albo szalenie w sobie zakochani ludzie. Niczym cytaty Paolo Coelho, takie zdania rozprzestrzeniają się błyskawicznie, bo to przecież tak pięknie brzmi – poświęcenie dla innych, bycie dla nich itp. Ile osób korzysta z tej frazy nigdy się nad nią nie pochylając?
Nie mam zamiaru ukrywać, że jest coś, co nie podoba mi się w stwierdzeniu, że powinnam żyć dla innych. Nie lubię, kiedy wmawia się ludziom (dziwnym trafem takie rzeczy najczęściej wmawia się kobietom) że swoją egzystencję powinniśmy opierać na innych. Że sens naszego istnienia tkwi gdzieś indziej niż w nas samych.
Oczywiście – otaczamy się ludźmi. Co więcej – kiedy uznamy że bardzo tego chcemy, produkujemy całkowicie nowych! I każdy ten człowiek w naszym życiu jest ważny , a kontakt z nim kształtuje nasze zachowania. Ach, jestem pewna że temat był wałkowany sto razy i na pewno wiecie o co mi chodzi. To nieprawda że żyjemy dla innych.
Żyjemy tylko dla siebie i jeśli w sobie nie potrafimy znaleźć siły, sensu i motywacji do życia to żaden tłum przyjaciół i żadna gromadka dzieci nas do niego nie przekona.
Życie dla innych to desperacka próba przesłonięcia dymiącej pustki w środku naszego serca. Czy to egoizm? Egoizmem jest wymagać od ludzi by się nam poświęcili. Egoizmem jest wmówić komuś, że jego/jej największym pragnieniem powinno być nasze szczęście. Jest jeszcze jeden wyświechtany frezes, który być może nie jest wcale taki głupi? „Szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko”. Wcale nie odwrotnie!
Żyj dla kogo chcesz i zamknij się wreszcie!
Ale zostawmy już sam sens (bezsens) porad dawanych Martynie Wojciechowskiej, a przejdźmy do prawdziwej plagi, która w dobie Internetu widoczna jest w całej swojej oślizgłej okazałości. A jest nią paląca potrzeba ustawiania życia zupełnie obcym ludziom. Nie chodzi o to, że nie mamy prawa radzić innym, dzielić się naszymi odczuciami i światopoglądem i sugerować możliwe rozwiązania. Często o to właśnie jesteśmy proszeni przez przyjaciół, którzy wydzwaniają do nas o trzeciej nad ranem w niedzielę. Ale nie rozumiem sytuacji, w której kilkaset osób postanawia pouczać przez Internet osobę, której nawet nie znają osobiście. Co więcej – doskonale wiedzą, czym się zajmuje i w konsekwencji mogą domyślać się jej podejścia do życia.
Internet nas rozpieścił. Pozwolił uwierzyć, że każda osoba na świecie chce usłyszeć nasze (jakże rozstrzygające!) zdanie na każdy temat. I być może ktoś teraz pomyśli sobie – a co Ty, autorko, teraz robisz? Czy ktoś w ogóle prosił o komentarz? Nie, to prawda, że piszę go z własnej woli. Posyłam w świat, licząc że ktoś się z nim zgodzi. Nie zostawiam was jednak z kategoryczną i autorytarną wytyczną życiową. Nie piszę komentarzy pod postem znajomych, którzy właśnie wrócili z muzycznego festiwalu, że może lepiej byłoby zainwestować pieniądze w inne rzeczy, a nie w bilety na kilku marnych artystów. I przynajmniej nie poświęcam czasu na klarowanie Martynie Wojciechowskiej, że powinna odpuścić podróże i założyć bloga parentingowego.