Szeryf, Indianie i transwestyci. Dlaczego warto oglądać Banshee?

Co powiecie na serial, który zbiera wszystkie mity i klisze amerykańskiej popkultury, miesza je i zamiast przekształcać lub ośmieszać układa z nich totalnie przegiętą historię? Przed wami:  Banshee.

Jako konsumenci kultury popularnej mamy szczęście – twórcy jak nigdy liczą się z naszym zdaniem. Złośliwi powiedzą, że liczą raczej naszą kasę i dlatego dają nam to, co chcemy, tak długo jak chcemy. W tej sytuacji ze świecą szukać serialu, który nie przekroczyłby 5 sezonów, a o nowych produkcjach słyszy się dwa razy częściej niż o tych kończących się.  Dziś jednak o serialu, którego twórcy postanowili nie przeciągać struny. I zejść ze sceny niepokonanym. Dziś będzie o Banshee!

Na wypadek, gdyby ktoś nie słyszał:
 
Banshee jest serialem produkowanym przez amerykańską stację telewizyjną Cinemax od 2013 roku. Twórcami są Jonathan Tropper i David Schickler, a nad całością czuwa Alan Ball. Do tej pory wyemitowano 3 sezony, kolejny (i przy okazji ostatni) pojawi się już pod koniec stycznia.
Jest wiele powodów, dla których warto sprawdzić ten serial. Najważniejszym jest według mnie fakt, że jak w soczewce skupia w sobie wszystkie niemal amerykańskie mity, motywy i tradycje. To istna popkulturowa kopalnia, opierająca się na wykorzystywaniu klisz, stereotypów i konwencji. Elementy znane z filmów sensacyjnych lat ’80 i ’90 łączy z tradycją westernu oraz amerykańskiego komiksu superbohaterskiego.

O czym?

Głównym bohaterem serialu jest mężczyzna, który po 15 latach wychodzi z więzienia. Z krótkich retrospektywnych scen dowiadujemy się, że trafił do zakładu za próbę kradzieży i napaść na policjantów – podczas akcji miał wspólniczkę, której umożliwił ucieczkę.
Główny bohater jest nawet dość przystojny, problem polega na tym, że większość czasu spędza z obitą gębą.
 Jak się później okazuje – była to jego ukochana, z którą niegdyś planował ucieczkę od ich pracodawcy – gangstera Rabbita. Po wyjściu z więzienia postanawia ją odnaleźć – i w ten sposób trafia do Banshee – małego miasta w Pensylwanii. Kiedy w wyniku strzelaniny w barze ginie nowo przybyły do Banshee, niezaprzysiężony jeszcze szeryf Lucas Hood, bohater postanawia skraść jego tożsamość. Pomimo zawodu miłosnego – Anastasia zmieniała imię na Carrie, ma dwójkę dzieci, męża i ustabilizowane życie – mężczyzna zostaje w mieście udając szeryfa.
Jeśli komuś się wydaje, że serial oszczędza kobiety, to wyprowadzam go z błędu. W dostawaniu po mordzie w Banshee panuje równouprawnienie.
To tak na początek – potem jest już jazda bez trzymanki. Banshee jest bardzo intensywnym serialem, o czym warto przypomnieć wszystkim widzom o słabych nerwach. Trup się ściele, walki przypominają Tekkena i Mortal Kombat (łącznie z wyrywaniem sobie gardeł i obcinaniem członków!), a główny bohater nie przepuści żadnej kobiecej postaci gorącej sceny łóżkowej. Albo łazienkowej. Mamy mnóstwo ciekawych i barwnych postaci oraz całkowicie przegiętych, groteskowych łotrów, przypominających komiksowych villainów.
Na filmwebie powiadają, że Kai Proctor badassowością dorównuje Traczowi z Plebanii. Złośliwcy.

No i jest jeszcze miasto.

 

Banshee nie jest miastem występującym na mapie Stanów Zjednoczonych. Można określić je raczej jako miasto nie tyle fikcyjne, co mityczne.  Wydaje się odizolowane od reszty świata, jeśli już pojawiają się przyjezdni – to są to zazwyczaj osoby zagrażające porządkowi, które muszą albo niezwłocznie wyjechać, albo zostać zlikwidowane. Jedynie Hood jest przybyszem, który zostaje.  Mimo wszystkich wydarzeń, które dzieją się w mieście od pojawienia się głównego bohatera na stanowisku szeryfa, ma się wrażenie, że Banshee trwa w zawieszeniu w czasie i przestrzeni, wszelkie zmiany są tylko iluzją, a po chwilowym zachwianiu porządku, wszystko wraca na swoje miejsce.
Na początku będzie wam głupio lubić postać ze swastyką na twarzy. Ale zapewniam, że Kurt Bunker jest naprawdę uroczy.
Miasto posiada niezwykle zróżnicowaną strukturę demograficzną – twórcy postarali się, by Banshee było zbiorem grup, które najsilniej kojarzą się z Ameryką. Trzonem społeczności jest oczywiście amerykańska klasa średnia, lecz znajdziemy tu także wioskę Amiszów, rezerwat Indian, dzielnicę robotniczą pełną neo-nazistów, szemraną elitę w postaci biznesmena i mafiosa Kaia Proctora, który kontroluje niemal każdy interes w mieście (zaraz obok Rabbita jest głównym antagonistą serii i przeciwnikiem głównego bohatera).
Dodajmy do tego azjatyckiego transwestytę, który przy okazji jest jednym z najlepszych na świecie hackerów, czarnoskórego byłego boksera prowadzącego bar, latynoskich handlarzy narkotyków, grupę marines stacjonującą w pobliskiej bazie wojskowej, ukraińską mafię i gangi motocyklowe, a otrzymamy obraz amerykańskiego społeczeństwa odbity w zwierciadle popkultury.

Hiob to postać, która powinna w stu procentach zdobyć wasze serca. Patrzcie tylko, ile wdzięku!

 

Życie dzieje się na przedmieściach!

 

Banshee jest historią o typowej dla popkultury amerykańskiej prowincji. Kojarzycie to: małe mieściny, gdzie wszyscy się znają i żyją w komitywie, na pierwszy rzut oka wydające się nudne, ale zawsze kryjące mroczne tajemnice? Prowincjonalna Ameryka, przedstawiana w kulturze popularnej jako odcięta od świata, żyjąca niemal w mitycznym czasie, zawieszona między tradycją a nowoczesnością ma w sobie coś niezwykłego i niepokojącego zarazem. Raz na jakiś czas dobrze się tam rozgościć.