Tęczowe seriale – wpis z okazji Marszu Równości w Katowicach

House of cards, The 100, Brooklyn 9-9, Orange is the new black, Anne with an E, Narcos, Umbrella Academy – wiecie, co łączy te seriale? W nich wszystkich tak jak i w “prawdziwym świecie” występują HOMOSEKSUALIŚCI. Z okazji sobotniego Katowickiego marszu równości, na którym zarówno mnie jak i Asię będzie można spotkać, powiem wam słów kilka o tęczowych serialach.

TAK BYŁO

Mimo tego że członkowie społeczność LGBT spotykają się z coraz większą akceptacją (nawet w Polsce :P) w przeszłości bywało nie najlepiej. Nie zrozumcie mnie źle, tęczowi ludzie zawsze byli totalnie wielobarwni, brokatowi i jeździli na jednorożcach – chyba że akurat płonęli na stosach, to wtedy nie.  Idealnym potwierdzeniem powyższego jest serial POSE. Kto nie widział, powinien szybko nadrobić bo dawno nie widziałam czegoś co tak mnie wzruszyło i poruszyło. Akcja toczy się pod koniec lat 80 w Nowym Jorku. Społeczność LGBT zmaga się ze spustoszeniem powodowanym przez chorobę, o której mówi się tylko szeptem. Oczywiście chodzi o AIDS wywoływane wirusem HIV. Czy to jednak oznacza, że wszyscy płaczą i rozczulają się nad sobą? Oczywiście, że nie! Przecież to złoty czas bali, z których wywodzi się voguing (styl tańca, który polega na zastyganiu na ułamki sekund w różnych pozach – jak na zdjęciach z magazynu Vogue). Powiem szczerze, że wiele spraw w serialu było dla mnie nowością, zwłaszcza dlatego, że o wielu zwyczajach naszej społeczności i o tym, jak tworzyła swoją własną popkulturę (w znaczeniu kultury sprzeciwu, ale też afirmacji) się po prostu nie mówi. A szkoda.

Jedną z takich rzeczy są domy. Dom zakładała osoba nazywana Matką lub Ojcem w zależności od płci (rzecz jasna płci, z którą ta osoba się utożsamiała), reszta przynależących do domu była nazywana dziećmi – co miało oddawać rodzinny charakter tych grup. Ludzie, którzy tworzyli domy często borykali się wcześniej z bezdomnością, bezrobociem a wiele z nich w przeszłości trudniło się prostytucją. Domy były często jedyną rodziną, jaką Ci ludzie mieli. Mimo to jak już mówiłam, nikt się za bardzo nie rozczulał. Mimo widma śmierci (HIV/AIDS), totalnego braku zainteresowania ze strony rządów czy społeczeństwa, a nawet poniżenia doznawanego ze strony mniejszości, do której sami należeli (biały gej ciągle był w o niebo lepszej sytuacji niż reszta społeczności i wcale nie palił się do pomocy) bohaterowie serialu walczą o godne życie dla siebie i innych.

Drugim zwyczajem, który mnie pozytywnie zaskoczył, są Bale – imprezy tematyczne, na których Domy konkurują ze sobą w różnych kategoriach (chodzi o przebrania i charakteryzację, a także „wczucie się” w klimat). Totalny splendor. Chcecie dowodu? Sekwencja otwierająca serial: jeden z domów włamuje się do muzeum i kradnie królewskie peleryny, szaty suknie berła i korony – prawdziwe eksponaty, po czym przybywa na bal, żeby zaprezentować się w kategorii – bring it like ROYALTY. Oczywiście wygrani zgarniają trofea, a raz w roku przyznaje się nagrodę dla “Matki roku”. Wygląda jak zabawa, ale pamiętajcie, że to coś zdecydowanie więcej. Często była to jedyna szansa dla umęczonych i żyjących na marginesie ludzi poczuć się dobrze z samymi sobą, zobaczyć ile ich jest być akceptowanymi a wręcz podziwianymi.

W tym serialu wszystko gra. Świetnie zbudowane postacie, ciekawy scenariusz, choreografia, muzyka. Twórcy sięgnęli po idealny temat aż dziwne, że nikt wcześniej nie zabrał się za nakręcenie czegoś podobnego. Dramat i humor piszą się w zasadzie same, a bale spełniają wszystkie dane dobrego show – nawet bez reżyserii. Jednym słowem polecam wszystkim ciekawym historii naszej społeczności, ale także tym którzy szukają w serialach odpowiedniego balansu między trudnymi tematami a dobrą rozrywką.

Tak było w latach 80 w stanach, teraz jednak cofniemy się o 200 lat i przeniesiemy do Wielkiej Brytanii gdzie żyła Anne Lister. Życie tej niezwykłej persony zostało zobrazowane w serialu Gentleman Jack. Losy Anne znane są z jej dzienników, w których opisywała drobiazgowo swoje kolejne posunięcia. Konkretnie to podboje miłosne, których obiektami były kobiety. Z tego też powodu dziennik był pisany szyfrem, a kiedy po śmierci autorki krewnym udało się go odczytać, postanowili ten szatański pomiot cisnąć w płomienie. Na szczęście jednak nie spełnili swoich postanowień i dzięki temu mamy jedno z bardzo nielicznych tak obfitujących w szczegóły świadectw opisujących życie osób homoseksualnych w czasach sprzed emancypacji.
Serialowa Anne jest idealna, jest żywa, nieustępliwa i ironiczna. Co chwilę burzy czwartą ścianę posyłając nam znaczące spojrzenia, nawiązując z nami kontakt, wciągając nas do swojego świata. A świat to niezbyt przyjemny. Były jednak plusy: bycia lesbijką — w przeciwieństwie do bycia gejem – nie karano śmiercią. Kobiety widać nie były na tyle ważne, żeby zawracać sobie nimi głowę. Anne jednak nie jest typową kobietą swoich czasów — nosi się po męsku i bez lęku porusza się po męskim świecie zarządzania gospodarstwem, inwestycji i podróży. Choć nie znaczy to, że jej życie jest łatwe proste i przyjemne. Przede wszystkim na początku XIX wieku kobieta wchodząca w męskie buty była czymś, co najmniej dziwnym – jasne niektórzy ją podziwiali (zwłaszcza inne kobiety), ale jak wiemy, wystarczy jeden wredny ciul żeby uprzykrzyć człowiekowi życie, a takich ciulów było niemało. Już nawet abstrahując od preferencji seksualnych — Anne była kobietą a w czasach, w których żyła nikomu się jeszcze nawet nie śniło o ruchu sufrażystek.

Jednak znowu Mimo przeciwności losu w postaci złych ludzi i niesprzyjających czasów nasza bohaterka próbuje ułożyć sobie życie, a przynajmniej czerpać z niego pełnymi garściami. Anne wdaje się więc w liczne romanse, podróżuje po całej Europie, bawi się na balu u królowej Danii, buduje kopalnie, zarządza samodzielnie funduszami i majątkiem, a nawet (co nie przechodzi niezauważone) powozi, kiedy stangret ulega kontuzji. Lecz nie dajmy się zwieść, mimo że Gentleman Jack wygląda na osobę żyjącą w absolutnej zgodzie ze sobą, w rzeczywistości jest koszmarnie samotna i marzy tak jak większość z nas o znalezieniu prawdziwej miłości, kogoś, kto zaakceptuje ją oraz „grzeszną” naturę związku między dwiema kobietami.
Serial głównie za sprawą fenomenalnej Suranne Jones – wcielającej się w rolę Anne Lister dobrze się ogląda. Ma przyjemny rytm, ścieżkę dźwiękową a kostiumy i scenografia zachwycają. Również ze względu na dużą wartość historyczną polecam przymierzyć się do Gentlemana Jacka.

TAK JEST

Na seriale o tym jak sprawy się mają, dzisiaj nie poświęcę wiele miejsca – przecież wszyscy wiemy jak jest. Wiemy też, że Polska rzeczywistość ma się nijak do rzeczywistości zachodniej. Nie mogę jednak całkiem przemilczeć seriali o aktualnym stanie społeczności LGBT, dlatego opowiem wam historię o mieście.
Oczywiście tym miastem jest San Francisco, bo gdzie indziej można osadzić serial, który jest o i dla tęczowej społeczności. Tales of the City – propozycja Netflixa z okazji tegorocznego Pride Month. Szokujące nie? Istnieją kraje gdzie nie dość, że obchodzi się coś takiego jak Pride Month, to jeszcze wielkie firmy angażują się w świętowanie. No cóż, my mamy paradę w Katowicach (nie narzekam, bardzo się cieszę – to już jutro!)

Wybrałam ten serial, bo moim zdaniem portretuje on zarówno to, co najlepsze, jak i to, co najgorsze w naszej społeczności. Przede wszystkim — trochę niektórym odbiło. Jesteśmy okropnie przewrażliwieni zwłaszcza na punkcie słów. A słowa to tylko słowa. Oczywiście nie nawołuje do wyzywania się od pedałów, natomiast obrażając się o każde nie tak jak trzeba użyte słowo czy nazwę zamykamy się na osoby z zewnątrz, zamiast się otwierać.

Najsmutniejsze jest jednak tło historyczne, którego nie chcę zdradzać, ale wspominam o nim, ponieważ uświadamia, jak mało wiemy o historii naszej własnej społeczności. I rodzi się pytanie dlaczego? Jak mogą nie obchodzić nas sprawy tak ważne, jak ludzie którzy walczyli od pokoleń o nasze prawa? Jak może nas nie obchodzić to, że niektórzy w imię tej wolności umierali? Jak może nas nie obchodzić, jak traktowały nas rządy, kościoły i inne mniejszości? Nie mówię, że należy bolesne sprawy rozgrzebywać i rozpamiętywać, ale chyba warto wiedzieć skąd wziął się świat w którym żyjemy i że droga nie była łatwa.

Jest taka scena w Tales of the city, kiedy przy stole siedzą geje w wieku 50-60 lat a z nimi młody chłopak lat 25. Starsi Panowie wspominają wspólne historie, śmieją się, występują prywatnie więc nie cenzurują swoich opowieści. I pada jedno słowo, które nie podoba się młodszemu koledze i wcale się nie dziwie, bo może sprawiać przykrość osobom transseksualnym. Jest to dla mnie scena potwornie ambiwalentna. Z jednej strony mamy młode pokolenie 20-30 latków, które trzęsie się nad każdym słowem, nie chce nikogo krzywdzić ani wykluczać, ale też nie zna uczucia strachu i nie rozumie odwagi, jaką kiedyś trzeba było mieć, żeby walczyć o swoje. Z drugiej strony mamy pokolenie 50-60 latków ludzi, którzy dorastali w czasach kiedy bycie queer było równoznaczne z byciem społecznym marginesem. Żyli w świecie, w którym nikt nie przebierał w słowach i teraz zwyczajnie nie odnajdują się i zapewne też nie chcą się odnaleźć w świecie, w którym nawet w prywatnych sytuacjach trzeba stosować autocenzurę. A na dodatek uwagę zwraca im ktoś kto pełną gębą korzysta z praw, za które oni walczyli i umierali. Świetna jest to scena i ogromny jest ciężar, który ze sobą niesie.
Wiele postaci i zdarzeń w tym serialu jest zresztą tak budowanych. Ambiwalencja wybrzmiewa wszędzie, bo czy można zdradzić swoją społeczność i jednocześnie być jej opoką? Czy można jednocześnie robić performans i drwić z niego? Czy można robić film dokumentalny o czymś i jednocześnie to niszczyć? Tych pytań pojawia się o wiele więcej podczas sensu a odpowiedzi brak.
Z tych pytań wyłania się też obraz dzisiejszej społeczności LGBT. Jest dwojaka miota się między tym co wywalczone ,a tym co nie. Miota się między słowami i kolejnymi szufladami próbując etykietować każde zjawisko, a jednocześnie twierdząc że seksualność i płeć jest płynna. Jak jeden z bohaterów, który jako lesbijka przeszedł zmianę płci i okazał się gejem. Tworzymy twór, który powoli robi się nieznośny i zupełnie bezużyteczny zarówno w walce o nasze prawa, jak i w zwykłym codziennym użyciu. Nasza społeczność robi się ekskluzywna i elitarna za sprawą języka i terminów, których nikt poza nami samymi nie rozumie. Z tego wszystkiego rodzi się pytanie, czy o to właśnie chodzi? Czy my najbardziej ze wszystkich ludzi nie powinniśmy wiedzieć, że należy budować mosty, a nie odgradzać się murami?

TAK BĘDZIE (albo i nie)

W ostatniej części mojego prywatnego rankingu chciałam przedstawić dwa seriale, które być może dają jakieś pojęcie o tym, jak społeczność LGBT będzie wyglądać w przyszłości. Pierwszy z nich to The 100 co chyba nikogo nie dziwi zwłaszcza po głośnej parę lat temu akcji #Lexadeservedbetter. Drugi to Black Mirror (jakżeby inaczej) serial niezrównany pod względem pesymistycznych wizji przyszłości.
To, co w przyszłości będzie naprawdę piękne to fakt, że orientacja seksualna przestanie mieć znaczenie. Nie chodzi o to, że ludzie nie będą wybierać sobie partnerów w ramach tej samej płci, ale o to, że nikt nawet nie będzie próbował tego zjawiska nazywać. W The 100 przywódczyni wszystkich ludzi na ziemi wchodzi w związki jedynie z kobietami i ani się nikomu nie musi z tego tłumaczyć, ani nie robi jakichś publicznych coming outów, ani się ze swoimi preferencjami nie ukrywa. Nie jest to w ogóle przedmiotem dyskusji, jakby temat był tak samo normalny jak heteroseksualne związki – jakby był przezroczysty, niewidoczny, czyli spowszedniały.

To samo zresztą się tyczy Clarke nieoficjalnej przywódczyni “ludzi z nieba” (część ludzkości przeżyła koniec świata na stacji kosmicznej i wróciła na ziemię po stu latach). Tutaj też nikt nie komentuje płci partnerek bohaterki. Świat nie jest miejscem przyjemnym, ale za to nikt nie przejmuje się orientacją innych ludzi ani też nie przeżywa dramatów w związku ze swoją tożsamością. Okazuje się, więc że za 100 z ziemi nie pozostanie za wiele, za to związki homoseksualne będą powszechnie akceptowalne! Także jak zwykle są plusy i minusy.
W Black Mirror uwagę przykuwają dwa odcinki. Pierwszy to legendarne już San Junipero. Był to pierwszy odcinek, który dobrze się kończył. Bardzo mnie to wzruszyło, bo zwykle w tym serialu nie można było liczyć na specjalnie szczęśliwe rozwinięcie akcji natomiast tutaj nie dość, że odcinek mówił o homoseksualnym związku dwóch kobiet, to jeszcze dawał im szansę na lepsze, wspólne życie.
Tytułowe San Junipero to wirtualne miasto, w którym po podłączeniu do odpowiednich aparatur mogą funkcjonować ludzie. W czasie seansu dowiadujemy się, że obydwie bohaterki są w bardzo złym stanie fizycznym, dlatego biorą udział w pilotażowym programie, który daje szansę na “normalne” życie dla osób np. w śpiączce lub życie po śmierci dla osób starszych. Oczywiście pojawiają się moralne rozterki, bo jeżeli pozwolę przetransferować moją świadomość do “matrixa” nie będę mogła pójść do nieba, ale ostatecznie miłość zwycięża.

Drugi odcinek, który mi przyszedł do głowy, ukazał się w ostatnim sezonie Balack Mirror – Striking Vipers. O ile w piątym sezonie serialowi zaczęło brakować tego, za co wszyscy go kochali (czyli absolutnie pesymistycznej wizji przyszłości) ten epizod pozostawia otwarte pole do całkiem ciekawej dyskusji na temat ludzkiej seksualności.
Główni bohaterowie są mężczyznami, wieloletnimi przyjaciółmi, byłymi współlokatorami. Jeden z nich ma poukładane życie, dom na przedmieściach, rodzinę. Drugi — po rozwodzie — nie może sobie znaleźć miejsca aż do pewnej pamiętnej nocy. Danny (ten z rodziną) dostaje na urodziny od Karla (tego bez rodziny) ultra nowoczesną konsolę do gier, która powoduje zupełne połączenie gracza z postacią, w którą się wciela. Dzięki temu odczuwa się wszystko to co nasz bohater — każde uderzenie każdy dotyk, warunki pogodowe… seks. No właśnie. Więc jeden z naszych bohaterów wciela się w grze w kobietę, drugi w mężczyznę, zaczyna się walka, która trwa do momentu kiedy przeradza się w seks. I teraz moi drodzy mindfuck. Bo co to oznacza? Czy Danny i Karl są gejami? Czy skoro jeden z nich wciela się w wirtualu w kobietę, jest transseksualny? Jak rozwiązać tę zagmatwaną układankę składającą się na człowieczą tożsamość? Nie zdradzę nic więcej, każdy musi dojść do odpowiedzi sam.
Na koniec już abstrahując od kategorii czasu, wspomnę o jeszcze jednym serialu. Jest to rzecz, która ukazuje piękno naszej ludzkiej różnorodności możliwe do zobaczenia, wtedy kiedy się ją współodczuwa i dzieli. Może już wiecie, o które arcydzieło małego ekranu mi chodzi? Oczywiście o Sense8.
Ten serial w zasadzie nie podlega kategorii czasu, raczej powiedziałabym, że rozgrywa się w równoległej rzeczywistości w której istnieją senseight’ci, czyli ludzie, którzy potrafią porozumiewać się ze sobą na odległość. Połączenia jednak dotyczą tylko ośmiu osób, to znaczy jak się okazuje takich ósemek jest wiele, jednak my śledzimy losy jednej z tych grup. Porozumiewanie się ze sobą nie oznacza zwykłej rozmowy, oznacza pełne współodczuwanie – jeżeli ktoś przeżywa orgazm, cała ósemka go przeżywa, jeżeli ktoś jest ranny, wszyscy czują jakby dostali kulkę. Połączenie na najwyższym poziomie, totalne utożsamienie fizyczne i psychiczne.

Najpiękniejsza w idei serialu jest różnorodność, którą promuje taki rozczłonkowany na osiem części główny bohater. Każdy w naszej grupie senseight’ów jest wyjątkowy, pochodzą oni z różnych stron świata, mają za sobą najróżniejsze doświadczenia, porozumiewają się różnymi językami i mają różne preferencje seksualne, a jednak mają ze sobą coś wspólnego. Wszyscy są ludźmi i wszyscy czują. Kiedy zniszczeniu ulega jedno z nich, cały ośmioosobowy organizm się sypie. Serial ten jest umiłowaniem człowieka — każdego człowieka. Jest to piękna metafora społeczeństwa, w którym każda jednostka jest wartościowa i potrzebna. Każda różnica jest atutem, bo tworzy nasz świat pięknym, zaskakującym i wyjątkowym.
Obiecałam sobie, że zostawię was z wizją nas wszystkich odjeżdżających na jednorożcach w stronę lepszego jutra po tęczy i mam nadzieje, że za sprawą Sense8 tak się stało. Do zobaczenia po drugiej stronie 😉

autorka: Paulina Kutrzeba