Bohaterowie do niczego, czyli The Umbrella Academy od Netflix – recenzja

The Umbrella Academy recenzja

Czy was też prześladują reklamy The Umbrella Academy? Netflix naprawdę bardzo ostro promuje swój nowy serial. Skoro tak namawiają, to może warto? Odpowiedź miała mi zająć jedną stronę. Zajęła trzy. Mam jednak nadzieję, że dacie radę. Początek jest spoko, środek można przelecieć, ale końcówka jest warta uwagi. Zupełnie jak w serialu!

Nowy superbohaterski hit Netflixa – na otarcie łez

Ostatnio falę poruszenia w internetach wywołała informacja o skasowaniu przez Netflixa Jessici Jones i Punishera. Oczywiście po ogłoszeniu planów Dinsneya na własny serwis streamingowy nikogo to nie zdziwiło, ale z pewnością niektórzy fani produkcji superbohaterskich byli niepocieszeni. Pomijając fakt, że płakanie nad kończeniem seriali po 3 sezonie jest dla mnie niezrozumiałe, zwłaszcza w czasach, kiedy seriale niesamowicie się wręcz przeciąga (hej, Supernatural został przedłużony na 15 sezon!), to Netflix naprawdę szybko zaczął łatać dziurę po Marvelu.

Tak więc, otrzyjcie łzy, bo oto nadchodzi The Umbrella Academy!

The Umbrella Academy – kilka uwag ogólnych

The Umbrella Academy to serial na podstawie komiksu Gerarda Waya i Gabriela Bá o tym samym tutule. Komiks jest wydawany w Dark Horse Comics, wydawnictwie stojącym za tytułami takimi jak Hellboy, czy Sin City. Sam koncept na pierwszy rzut oka przypomina nieco X-Man, ale im dalej w las, tym więcej różnic. Nie znam komiksu, więc zostawiam porównywanie z materiałem źródłowym dla bardziej zorientowanych. Ja skupię się na serialu.

Serialu, który był… ok. Nawet trochę bardziej niż ok, przede wszystkim z powodu nieszablonowego podejścia do tematu superbohaterskich grup (a w tym przypadku – rodziny). No dobra, wiem – grupa bohaterów, którzy się ze sobą nie dogadują, a jednak muszą współpracować to nic nowego w popkulturze. Tyle, że zawsze potem następuje jakiś przełom i w końcu wszyscy znajdują swoje miejsce w grupie, aby z sukcesem uratować świat. W przypadku rodzeństwa tworzącego Akademię Umbrella ten przełom nie następuje. To jest naprawdę grupa nieskoordynowanych, zwichrowanych wyrzutków, których trening superbohaterski skończył się maksymalną porażką. Głównie za sprawą patologicznych relacji z “ojcem” – sir Reginaldem Hargreeves’em.

Reginald, genialny wynalazca i milioner miał bardzo ambitny plan – zaadoptować jak największą ilość tajemniczo urodzonych dzieci (w 1989 r. 43 kobiety urodziły dzieci – jeszcze chwilę przed porodem nie będąc w ciąży), sprawdzić jakie moce posiadają i wytrenować na herosów. Ostatecznie udało mu się adoptować siedmioro. Chcąc stworzyć grupę, która uratuje kiedyś świat przed apokalipsą, poddawał swoje dzieci bardzo surowemu treningowi. I jedno można powiedzieć na pewno: Avengersi z tego nie wyszli. Raczej grupa straumatyzowanych dorosłych, którzy totalnie zawalają nie tylko ratowanie świata, ale i też swoje życie osobiste. Ach, nie mówiąc o tym, że ostatecznie ostała się tylko szóstka z nich. Wiem – patologiczni ojcowie to też nic nowego w świecie superbohaterów. Ale serio, Reginald jest strasznym sukinsynem. Dość powiedzieć, że swoim dzieciom nie nadał imion, a numery.

 

Bohaterowie spotykają się na pogrzebie swojego przybranego ojca.

No dobrze, to o czym jest właściwie serial?

W skrócie – jeden z bohaterów odkrywa, że za 8 dni nastąpi koniec świata, jednak nie ma pojęcia co go spowoduje. Próbuje więc rozwikłać tę zagadkę, mając na karku dwóch asasynów, którzy chcą go sprzątnąć, oraz rodzinę, która trochę chce pomóc, ale zawsze ma jakieś swoje sprawy do załatwienia.

No i jest Vanya.

Vanya (Numer Siedem) jako jedyna z rodziny nie była wychowywana na superbohaterkę. Przekonana o swojej przeciętności i braku supermocy, odtrącona przez ojca oraz resztę rodzeństwa wyrosła na smutną, samotną i pełną kompleksów kobietę. Wątek Vanyii staje się coraz ważniejszy, im bliżej końca sezonu.

Najlepsza rzecz w serialu jest jednocześnie najbardziej irytująca – co w serialu grało, a co niezbyt?

The Umbrella Academy to serial ogólnie udany. Ma kilka wad, ale ostatecznie mam wielką ochotę na kolejne sezony i z pewnością będę na nie czekać. Jest dobrze zagrany, ma świetną ścieżkę dźwiękową (której właśnie słucham!), jest ciekawy wizualnie i ma fajny, nieco dziwaczny i oryginalny klimat. Świat przedstawiony to dla mnie nadal duża zagadka. Twórcy nie odkryli przed nami jeszcze wszystkich kart. Komisja, która rządzi czasem i eliminuje jednostki, które mogłyby zmienić bieg historii to dość ciekawy i raczej nieczęsto spotykany w opowieściach superbohaterskich wątek. Intrygująca jest także przeszłość Reginalda Hargreeve’sa. Są to motywy z dużym potencjałem na rozwinięcie.

A co z wątkiem samej Akademii i naszego dysfunkcyjnego rodzeństwa? Cóż. Tutaj moje odczucia są ambiwalentne. Bo wątek relacji rodzinnych i radzenia sobie z własnymi mocami to jednocześnie najlepszy i… najbardziej irytujący element całego serialu.

Bo widzicie, mnie strasznie męczyło oglądanie tego na ekranie. Wszyscy bohaterowie są w mniejszym lub większym stopniu nie do zniesienia. Ale jednocześnie o to właśnie chodzi! To przecież nigdy nie mieli być sympatyczni i empatyczni bohaterowie z poczuciem odpowiedzialności. To ludzie z poważnymi problemami. Niektórzy bardzo chcą, ale im nie wychodzi. Inni są obojętni lub mają swoje sprawy. Stąd w pewnym momencie widz przyzwyczajony do innych fabularnych schematów może się poczuć trochę zniecierpliwiony.

 

Nieliczne chwile, kiedy bohaterowie są w stanie zebrać się do kupy.

Kiedy oni wreszcie zbiorą się do kupy i zaczną coś robić? Kiedy ktoś wpadnie na dobry plan? Kiedy nastąpi ten (wspomniany przeze mnie na wstępie), przełom? Problem z The Umbrella Academy jest taki, że oni całe 10 odcinków próbują coś razem zrobić, ale zawsze, w pewnym momencie, rozłażą się do swoich zajęć – nikt nie ma dobrego planu, większość bohaterów działa po omacku. Nie trzeba więc wspominać, że cała historia kończy się spektakularnym failem.

Z drugiej strony to wszystko, co opisałam powyżej jest jednocześnie tym, co czyni serial świeżym i… dobrym. Ja w ogóle zawsze sobie cenię takie seriale i filmy, które igrają z oczekiwaniami i rozwalają nasze poglądy na to, jak się powinno dane motywy przedstawiać (dlatego też np. bardzo lubię The Last Jedi). Z resztą, głęboko wierzę w to, że bohaterowie The Umbrella Academy z czasem się ogarną.

Wieczny niedosyt, czyli największy problem z Netflixem

Największy zarzut, jaki mam do Umbrella Academy skierowany jest w stronę Netflixa. Z pewnością poznaliście w swoim życiu taką osobę, która na początku (w szkole, na uczelni lub w pracy) bardzo się stara i robi doskonałe wrażenia, by potem odpuścić i jechać na dobrej opinii przez następne kilka lat. To właśnie kwintesencja tego, co od jakiegoś czasu robi Netflix. Ludzie z Netflixa bardzo zawierzyli algorytmom w chęci dostarczania widzom dokładnie tego, czego chcą. Seriale pojawiające się na tej platformie są więc wykalkulowane na to, by się dobrze oglądały. Jaki jest tego efekt? A no taki, że owszem, dobrze się je ogląda, ale dawno już nie było szału.

 

Trudno mi zdecydować, czy lubię wątek Hazel’a i Cha-Chy

Wszystko jest poprawne, wszystko jest ok, ale trudno o coś bardzo dobrego lub wybitnego. Ponad to, w przypadku The Umbrella Academy widać, że twórcy nie do końca potrafili się zdecydować, jaki ma być ten serial. Na początku wydawało mi się, że będzie to mocno okraszona absurdem, pełna czarnego humoru historia. Potem zarzucono ten pomysł i przez chwile mieliśmy klimat brutalny i poważny. Potem znów trochę odklejonych sekwencji i powrót do powagi. Serialowi z pewnością wyszłoby na dobre, gdyby trzymał się jakichś założeń i budował spójny dla całej serii klimat. Na razie mamy niezły misz-masz. W połączeniu z chaotycznymi bohaterami możemy więc mieć ogólne wrażenie nieuporządkowania. A bałagan, owszem, bywa twórczy, ale na dłuższą metę jest po prostu męczący.

Podsumowanie – warto czy nie?

Ta recenzja robi się coraz dłuższa, a nawet nie wspomniałam o kreacjach aktorskich. Są w The Umbrella Academy postacie bardziej i mniej interesujące. Do tych pierwszych z pewnością należy Klaus, grany przez świetnego Roberta Sheehana. Swoją drogą, Robert po 10 latach wrócił do roli popapranego ale zabawnego dzieciaka z supermocami (co prawda Klaus dzieciakiem nie jest, no ale powiedzcie sami, że nie bardzo różni się od 10 lat młodszego Nathana z Misfits) i, oh god, jak ja za nim tęskniłam! Nadal uważam Misifits za najlepszy serial superbohaterski ever. Jeśli macie ochotę na coś o wiele bardziej powalonego i jadącego po bandzie, to z tego co kojarzę, wspomniany serial także znajdziecie na Netflixie. Wracając do Klausa – posiada on naprawdę trudną do zniesienia supermoc (komunikacja ze zmarłymi) i jest wyrzutkiem z tragicznym backstory. A wiadomo, takich bohaterów lubimy prawie automatycznie.

Podobnie jest z Vanyą – bohaterką, z którą (niestety) wielu z nas może się utożsamiać. Zazdroszczę wszystkim, którzy nigdy nie czuli się jak ona. Plus – uważam, że Ellen Page jest naprawdę doskonała w tej roli. Niektórzy twierdzą, że się nie postarała, a ja myślę, że to po prostu cecha charakterystyczna tej postaci – ogólny brak zaangażowania.

Ostatnim aktorem, o którym muszę wspomnieć, jest zaledwie 16-letni Aidan Gallagher, grający Numer Pięć. Muszę, bo dzieciak rozwala system! To jest wręcz nie do pojęcia, jak doskonale ten młodzieniec gra sfrustrowanego, zgorzkniałego i cholernie inteligentnego 58-latka o ostrym jak brzytwa języku. No bo wiecie, Numer Pięć jest dorosłym zamkniętym w ciele 13-latka. I za każdym razem, kiedy pojawia się na ekranie moja ocena serialu skacze w górę o co najmniej 3 punkty.

 

Trójka zdecydowanie najciekawszych bohaterów

Czy warto zobaczyć The Umbrella Academy? Mimo kilku niedociągnięć to całkiem porządna rozrywka i materiał na dobry ciąg dalszy. Odcinków jest 10 i chociaż środek serialu posiada irytujące dłużyzny to początek i zakończenie trzymają bardzo przyzwoity poziom. Myślę, że powinniście dać mu szansę.

Widzieliście już? Czy podzielacie moją zdystansowaną opinię, czy też może macie inne zdanie? Piszcie!