Gimbaza to stan umysłu. To wiemy. Ale co się z tym wiąże? Zamiast krytykować, spróbujmy sobie przypomnieć, jak to było z nami.
Czasami wchodzę na popularne tagi w mediach społecznościowych i z fascynacją czytam wpisy bardzo młodych ludzi. Może to strasznie naiwne z mojej strony, ale tak skupiona na tej poważnej części Twittera, w której obserwuje się polityków i dziennikarzy, nie miałam zielonego pojęcia, jak wiele młodzieży prowadzi tam bujne życie towarzyskie.
Najbardziej aktywni są uczniowie późnych klas podstawówki i oczywiście gimnazjum. Czytam te tweety i wzbiera we mnie masa uczuć. I chociaż w bardzo wielu przypadkach mam ochotę zagrać rolę starego zgreda i westchnąć „ale głupia ta dzisiejsza młodzież”, to jednak przebłyski wspomnień z lat nie aż tak dawnych każą mi pohamować krytykę.
Sama chodziłam do gimnazjum i wiem z autopsji, co człowiek ma wtedy w głowie. Z tego, co pamiętam, określenie gimbaza nie było jeszcze tak popularne i wydaje mi się, że pod tym względem mieliśmy trochę lepiej – nikt nie patrzył na nas z politowaniem tylko ze względu na etap edukacji, na którym akurat byliśmy.
W ogóle nikt na nas nie patrzył z politowaniem, ponieważ – trzymaliśmy się własnego, gimnazjalnego grona. Któż miał nas wyśmiewać? Dziś sprawa wygląda inaczej. Bo ludzie nauczyli się mieszkać w Internecie. Tam zawierać znajomości, dyskutować, kłócić się. W Internecie łatwo spotkać się z hejtem. Może to specyficzny rodzaj ageizmu? Chociaż stwierdzenie Gonciarza, że gimbaza to stan umysłu uważam za prawdziwe. Każdy musi przejść etap gimbazy. Czasem wcześniej, czasem nieco później, lecz zazwyczaj pokrywa się to właśnie z uczęszczaniem do gimnazjum.
To taka emocjonalna ospa, którą po prostu trzeba przechorować. Ok, może przesadzam. Albo i nie – ospa w młodym wieku rzadko bywa groźna, choć zdarzają się ciężkie przypadki. Jest nieco denerwująca, ale przechodzi. Czasem, jak ma się pecha, zostają niewielkie ślady po wysypce. Z etapem gimbazjalnym jest bardzo podobnie – czasem pewne blizny zostają nam na całe życie. Czasem przechodzimy ten etap bardzo ciężko. Ale w końcu zostawiamy go za sobą i idziemy dalej.
Czytam wpisy – niektóre bardzo emocjonalne, niektóre głupie, pełne przesadzonego zachwytu albo przejaskrawionego smutku. Łatwo wtedy oceniać. Ale perspektywa dwudziestokilkuletniego człowieka jest w takiej ocenie bezużyteczna. No chyba, że wymagamy od ludzi, żeby w wieku lat 13-16 zachowywali się i wypowiadali, jak my. Ale to bardzo egoistyczne założenie, bo sprowadza wszystko i wszystkich do naszej perspektywy, w dodatku tu i teraz. A wystarczy cofnąć się pamięcią o kilka/kilkanaście lat. Też byliśmy gimbazą.
Ale właśnie – używam słowa, którego znaczenia nie wyjaśniłam. Wydaje mi się, że dla każdego gimbaza znaczy trochę co innego. Dla mnie to stan objawiający się bardzo dużą emocjonalnością (wszystkie emocje są przeżywane bardzo silnie – zarówno te pozytywne, jak i negatywne), skłonnością do podążaniem za modą (bardzo często na ślepo) i wręcz niezdrowa czasami chęć przypodobania się otoczeniu (z czego wynikają wszystkie głupie pomysły, które możemy potem podziwiać na youtube). Plus oczywiście głębokie przekonanie o dojrzałości i słuszności swoich przekonań.
Nigdy wcześniej i nigdy potem nie miałam takiej pewności co do swoich preferencji i poglądów, jak właśnie w czasach gimnazjalnych. Mój umysł nie pojmował na przykład zupełnie, że mogłabym za kilka lat NIE uwielbiać Linkin Park. A że z perspektywy czasu uznam, że to dość słaby zespół? To była herezja, która nawet przez myśl mi nie przeszła. Podobnie było z każdym uczuciem, którego wtedy doświadczałam. Gdy byłam zakochana, to tak, że tylko grobowa deska mogłaby to zakończyć. Kiedy cierpiałam, bo chłopak moich marzeń nie zwracał na mnie uwagi, był to ból, który wydawał mi się absolutnie najgorszy na świecie. Kiedy patrzyłam w lustro i uznawałam, że powinnam schudnąć, to nienawiść jaką do siebie żywiłam była większa niż niechęć Batmana do Jokera. Albo odwrotnie.
Wiecie, co mam na myśli? Tak, uczucia w okresie dojrzewania są ogromnie intensywne. To bardzo zabawne, bo gdyby ta 14 letnia Asia zobaczyła tę współczesną, to chyba uznałaby ją za emocjonalnego trupa – tak bardzo obniżył mi się w porównaniu z tym okresem, level przeżywania różnych rzeczy. A bynajmniej nie jestem pozbawiona całkiem sporej dozy emocjonalności (nadal płaczę na Królu Lwie, więc jest we mnie iskierka człowieczeństwa, ok?!).
To, co wielu łatwo wrzuca do worka z napisem „głupota”, jest w przypadku młodych ludzi po prostu desperacką chęcią przypodobania się innym.Tak, presja którą się wtedy odczuwa jest przeogromna. I wcale nie upraszcza wszystkiego fakt, że jednocześnie tak bardzo chce się wtedy być sobą. Poszukuje się elementów do poskładania swojej tożsamości. Równocześnie, naszym największym zmartwieniem jest wtedy kwestia odbicia w oczach innych.
Ale najdziwniejsze jest to, ze tak desperacko próbując zdobyć aprobatę grupy do której chcemy należeć, tak bezrefleksyjnie przyjmując wszystkie poglądy, sposób ubierania się, muzykę, jesteśmy przy tym święcie przekonani, że podejmujemy całkowicie autonomiczne decyzje.
Pamiętam, że w gimnazjum bardzo podobał mi się chłopak, który słuchał Metallici. No i oczywiście, ja też zaczęłam słuchać. I byłam zachwycona. Zupełnie jednak nie zauważyłam, że zachwyt ten tyczył się raczej chłopaka. Wtedy jednak, mój umysł zupełnie nie potrafił tego oddzielić. Mogłabym prawdopodobnie spędzić godziny, na opowiadaniu, jak świetna jest Metallica. Oczywiście nie przyznając się do tego, że znam raptem 3 piosenki.
Kolejnym bardzo ważnym problemem tego okresu, jest absolutny brak dystansu do siebie i do najbliższego otoczenia. To paradoks, ale niemal dziecięce czasy gimnazjum to tak naprawdę bardzo poważny okres w życiu człowieka. Prawie wszystko brane jest śmiertelnie serio – krytyka, przytyk, ba – nawet żart. Brak dystansu to także niezdolność do jakiejkolwiek zmiany perspektywy. Obiektywizm w tym czasie nie istnieje. Wady i zalety? Wyważone oceny? Kto ma na to czas, kiedy hormony buzują urządzając nam regularnie tsunami emocji!
Tak, patrząc na tweety gimnazjalistów, przypominam sobie to wszystko. Coś nas – gimbusów A.D 2003 i tych z 2016 roku, jednak różni. A tym czymś jest oczywiście Internet. Nie, nie – my też mieliśmy wtedy Internet, aż takimi skamielinami nie jesteśmy! Ale po prostu nieco inaczej go używaliśmy. Bardzo często czytam wypowiedzi oburzonych, którzy pod każdym wygłupem młodych piszą coś w stylu „za kilka lat będzie się tego wstydził/a! Po co w ogóle to publikować w necie?”. Czy będzie się wstydziła/ł? Pewnie tak. Po co publikować? Panie, takie czasy!
Na początku lat ’00 potencjał społecznościowy Internetu nie był jeszcze tak szeroko rozwinięty i, w konsekwencji, tak często wykorzystywany. Nie wiem, jak inni, ale ja spędzałam w sieci czas z moimi znajomymi. Tak, kisiliśmy się we własnym sosie na Gadu-gadu i naszej-klasie. Nie miałam wtedy dużej potrzeby poszukiwania znajomości w Internecie, lub też komentowania na forach, czy pod artykułami. Nie mówiąc już o tym, że możliwości wypowiadania się były jednak nieco mniejsze niż teraz.
Nie było Twittera, ani Facebooka. I tylko dzięki temu nasze głupoty nie wyszły na światło dzienne! Mieliśmy fotki i nagrania. Ale trzymaliśmy je na dyskach komputerowych, albo w szufladach (starannie opisane czarnym markerem). Boję się pomyśleć, co bym wypisywała na portalach społecznościowych, gdybym dziś miała 15 lat. A pisałabym na pewno! Bo ekspresja i pragnienie rozładowania uczuć na zewnątrz były we mnie w tamtym okresie po prostu zbyt wielkie. Dlatego też pisałam bloga. No i prowadziłam pamiętniki. Kiedy do nich wracam, naprawdę cieszę się, że nie umieszczałam tego wszystkiego w sieci. Chociaż z drugiej strony…
Wracając jeszcze do tego osławionego wstydu, który rzekomo dzisiejsze nastolatki mają odczuwać za kilka lat: człowiek różne rzeczy nabywa z wiekiem. Dystans do siebie jest jedną z tych bardziej istotnych. Czy przeglądając moje zapiski z lat młodzieńczych czuję wstyd? Nie! Raczej uśmiecham się z pobłażaniem. Albo śmieje się w głos. Bo po kilkunastu latach jest we mnie zaledwie cień tamtej osoby. Potrafię bez głębszego zażenowania powiedzieć – „tak, bywałam straszną idiotką!”.
I bardzo się z tego cieszę. Te wszystkie nieadekwatne uczucia, te głupie pomysły, nieporozumienia… Szanuje to, rozumiem, doceniam. Bo pamiętam, że chociaż okoliczności i powody wzburzonych emocji wydają się dziś absurdalne, to same uczucia, które wtedy się we mnie kłębiły były autentyczne. Mogę śmiać się z tego, że kiedyś chłopak nie poprosił mnie do tańca na dyskotece i to mnie załamało. Ale już mniej chce mi się rechotać na myśl o głębokim smutku, który towarzyszył tej sytuacji.
Czas zweryfikował więc moje poglądy, uspokoił lawinę uczuć. No właśnie – zrobił to czas, zmiany w moim życiu – te leniwe i te gwałtowne, książki które przeczytałam, nauczyciele, których spotkałam, ludzie, którzy mi towarzyszyli. Był to proces, którego nie zaburzali mi ludzie, którzy gardzili mną i moim (głupim) wiekiem. Dzisiaj ewoluować w ten sposób jest trudniej, bo siedząc w Internecie nastolatki narażają się na ciągłą krytykę, lekceważenie, pogardę i mnóstwo bardzo radykalnych osądów. W takich warunkach – w warunkach ciągłego ostrzału – o wiele łatwiej zacietrzewić się we własnych, niedojrzałych poglądach i trwać przy nich o wiele dłużej niż się powinno. Wiecie, z czystej przekory. Dlatego też, może najlepiej jest po prostu zostawić gimbazę w spokoju? Niech się wyszaleje, popisze w necie głupoty, a potem po prostu (zupełnie niespodziewanie!) – dojrzeje. Jak my wszyscy.